[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dachy półokrągłe i nadzwyczaj wysokie koła. Robotą zarządzał wysoki,
barczysty mężczyzna, owinięty obszernym płaszczem w biało-czarne kraty i w
wysokich butach z cholewami. Podszedł do niego chłopczyna i nieśmiałym
głosem przedstawił mu swoją prośbę dodając, że przybył z Włoch i że szuka
matki swojej. Capataz, co znaczy tyleż prawie w tych wyprawach lądowych co
kapitan w wyprawach morskich, obrzucił go bystrym okiem od stóp do głowy i
rzekł krótko:
Nie ma miejsca.
Panie rzekł chłopiec głosem błagalnym ja mam piętnaście lirów... Ja panu
dam te piętnaście lirów... Za drogę będę pracował, służył... Będę nosił wodę,
paszę dla bydła... Będę wszystko robił, co pan każe. Niech mi pan pozwoli się
przysiąść na którym wozie... Ja nie jestem ciężki...
Capataz popatrzył znowu, tym razem przyjazniej nieco.
Nie ma miejsca! A potem, widzisz, my nie jedziemy do Tucuman. Jedziemy do
innego miasta, do Santiago dell' Estero. Więc musielibyśmy puścić cię stamtąd
samego, a to jeszcze duży kawał drogi. Musiałbyś pieszo iść.
Pójdę, panie. Jeszcze dwa razy taki kawał pójdę! Ja dobrze chodzę. Czy tak,
czy owak, już ja się tam dostanę... Niech mnie pan tylko wezmie na wóz. Niech
mnie pan zabierze! Malutki kącik jaki, proszę pana! Ja się skurczę... Niech się
pan zmiłuje nade mną! Niech mnie pan nie zostawia tutaj samego!
Ale, chłopcze! To jest dwadzieścia dni drogi stąd.
Niech będzie! Nie szkodzi!
I to Jest ciężka podróż!
Już Ja wytrzymam, proszę pana! Ja mocny!
I pamiętaj, że będziesz musiał potem sam iść.
Pójdę, panie! Ja się niczego nie boję. %7łebym tylko matkę znalazł Niech się
pan ulituje nade mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy trzymaną w ręku latarnię i przez chwilę patrzył.
Po czym rzekł:
Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
Prześpisz się na wozie. Jutro o czwartej rano cię obudzę. Buenos noches...
dodał po hiszpańsku, co znaczy: dobranoc .
*
O czwartej rano, przy świetle gwiazd jeszcze, długi rząd ładownych wozów
ruszył z wielkim łoskotem i brzękiem łańcuchów, każdy wóz ciągniony przez
zaprząg dwóch wołów, a za każdym wozem uwiązane dwie jeszcze pary na
zmianę.
Chłopiec, zbudzony i umieszczony w jednym z wozów na stosie worków, zasnął
powtórnie zaraz.
Kiedy się obudził, cały konwój wypoczywał w ustronnym, słonecznym miejscu,
a ludzie należący do wyprawy, los peones zwani, siedzieli na ziemi wokoło
dopiekającej się ćwierci cielęciny nadzianej na rodzaj rożna, opartego na
koziołkach przy dużym ognisku, które wiatr rozdymał.
Gdy pieczeń była gotowa, zjedli ją razem wszyscy, przespali się i ruszyli dalej, I
tak szła ta podróż równym trybem, regularnie jak pochód żołnierzy. Każdego
rana ruszali o piątej, zatrzymywali się o dziesiątej, znów wyruszali o piątej z
południa, a o dziesiątej stawali na nocleg.
Peoni jechali konno i poganiali woły długimi prętami. Chłopiec rozpalał ognisko,
dawał jeść bydłu, czyścił latarnie, przynosił wodę do picia.
Kraj, który przebywali, wydawał mu się być niewyrazną jakąś wizją: były tu
obszerne zarośla drzew drobnych, prawie że brunatnych, osady o niewielu
rozrzuconych domach, których fronty były ząbkowane i malowane czerwono,
olbrzymie przestrzenie, może pradawne łożyska wielkich słonych jezior,
bielejące solą, jak tylko okiem zajrzeć, a wszędzie i zawsze płaszczyzna, pustka
i milczenie.
Niezmiernie rzadko spotykali dwóch, trzech konno jadących podróżnych z
uwiązanymi zapasowymi końmi, którzy przelatywali jak wicher galopem i znów
wielka pustka i szeroka cisza. Dnie były tak jednostajne jak na pełnym morzu,
znojne, nudne, nieskończenie długie.
Ale czas był prześliczny.
Wszakże peoni co dzień stawali się bardziej wymagający, zupełnie tak jakby
chłopiec był ich płatnym służącym, niektórzy traktowali go brutalniej a wszyscy
żądali ciągłych posług, bez żadnego względu. Kazali mu dzwigać ogromne
brzemiona paszy, posyłali go po wodę w bardzo oddalone miejsca, a on,
złamany tą pracą ciężką dzienną, nie mógł się nawet dobrze wyspać budzony
nocą rykiem bydła, rżeniem koni, ujadaniem wielkich psów, które mieli z sobą,
a rankiem wstrząsany nieustannie podskakującym ruchem wozów,
skrzypieniem kół i
brzękiem żelastwa. W dodatku, niech tylko wiatr się zerwał, a zrywał się
często, czerwonawy, tłusty pył pokrywał wszystko dostawał się do wozu,
przenikał pod ubranie, napełniał mu usta i oczy tamując oddech,
przeszkadzając patrzeć, uporczywy, niezbyty, nieznośny.
Zmęczony ciężką pracą i niespaniem, obdarty i brudny, poniewierany od rana
do nocy, biedny chłopiec z dnia na dzień coraz bardziej marniał i byłby zupełnie
upadł na duchu, gdyby capataz nie przemówił do niego od czasu do czasu paru
słów życzliwych. Często też skulony w kącie wozu, nie widziany przez nikogo,
płakał gorzko oparłszy twarz o swoją torbę, w której już nic nie było prócz
trochy łachmanów. Co rano wstawał słabszy, bardziej zniechęcony, a patrząc
na tę równinę nieskończoną, nielitosną, nieprzebytą zupełnie jak ocean ziem
pustych, milczących, myślał sobie:
Ach, tego wieczora to już nie doczekam. Już co dzisiaj to zamrę z pewnością!
A roboty przybywało, a dokuczliwe obejście coraz było cięższym. Pewnego
ranka, że wody na czas nie przyniósł, w nieobecności capataza jeden z peonów
go uderzył i odtąd w zwyczaj wprost weszło, że wszyscy razem, z rozkazem
jakimś dawali mu szturchańca mówiąc:
Wez to do torby, włóczęgo! Wez dla matki! A jemu serce pękało. Znosił, ale
nie mógł znieść i zachorował.
Trzy dni leżał w wozie okryty kołdrą, szczękając zębami w okrutnej febrze i nie
widując nikogo prócz capataza, który przynosił mu pić i liczył puls jego. Więc
się już za zgubionego miał i wzywał matki z rozpaczą śmiertelną, słodkie jej
imię ciągle na ustach mając:
O matko! Droga mamo! Ratuj mnie! Przyjdz, zanim umrę, żebym cię
pożegnał! O mamo, czy ja cię już nigdy nie zobaczę? Czy mnie, mamo,
umarłego znajdziesz na tej drodze?
I składał ręce, i tulił je do piersi, i modlił się żarliwie, gorąco.
Aż dzięki staraniom poczciwego capataza pozdrowiał jakoś i począł się mieć
lepiej. Ale właśnie wtedy nadszedł dzień najstraszniejszy dla niego: dzień, w
którym miał zostać sam.
Dwa tygodnie byli już w drodze.
Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman,
odgałęzia się droga idąca do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że
tu się rozłączą. Dał mu kilka wskazówek co do dalszej podróży, założył mu
torbę na plecy tak, żeby mu łatwiej było iść, i jak gdyby obawiał się własnego
rozczulenia krótko się z nim pożegnał, tak że chłopak ledwie miał czas
pocałować go w rękę. Ale i peoni, którzy mu tyle nadokuczali, zdaje się, że byli
wzruszeni litością widząc go tak samym, stojącym bezradnie na drodze, gdyż
oddalając się pożegnali go przyjaznym ruchem ręki. A on oddawszy im z serca
pożegnanie owo stał i patrzył, póki cała wyprawa nie znikła mu w chmurze
czerwonego pyłu, po czym westchnął i puścił się w drogę.
*
Jedna rzecz wszakże dodała mu ducha zaraz na wstępie. Oto po tak długiej
podróży skróś nieskończonej, śmiertelnie jednostajnej płaszczyzny, spostrzegł
wznoszące się przed sobą na dalekim widnokręgu niezmiernie wysokie,
lazurowe góry z białymi szczytami, które mu przypomniały Alpy i dawały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]