[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziw, że się dowlókł.
Dziadek mokrą szmatą obmywał rany, kiwał głową.
Cudze psy go poharatały. Weterynarza by trzeba zawołać. Leć, wnuczku, do
skupu, tam dzisiaj od rana jest Miecio. Proś, żeby przyszedł. Powiedz, że to ja
proszę.
Dziadku...
Nie labidz, Pietruś, tylko leć.
Długo trzeba było czekać na weterynarza. Coraz to podjeżdżał nowy wóz i ustawiał
się na końcu kolejki. Z klatek wypuszczano świnie, przerażone i kwiczące biegły
po długim trapie do wagi, za nimi postępował człowiek z gumową pałką, nie było
słychać uderzenia, tylko pełen bólu kwik przewiercał uszy. Od wagi padało surowo:
Sto trzydzieści osiem kilo.
Dwieście dwa kilo.
Sto siedemnaście kilo. Ktoś obejrzał się na Piotrka.
Czego stoisz? Pomógłbyś zamiast się patrzeć!
Więc pomagał podnosić drzwi klatek i zaganiać świnie na pochylnię, dlatego
przegapił przyjazd weterynarza.
Wganiając ciężkie, białe zwierzaki czuł w sobie rozpaczliwy żal za Mucka
leżącego bezsilnie, za bolesny kwik, za siebie samego, za wędrówkę brzegiem
parzącego przez sandały asfaltu, za kąpiel, za to, że wiedział, dlaczego pędzi
się świnie na wagę, za Elkę czeszącą jego włosy i jeszcze za dziadka stojącego z
opuszczonymi rękami i zadającego swoje niepojęte pytanie nad kwitnącym, zielonym
kopczykiem ziemi. Poczuł, że łzy łaskoczą mu powieki. Przecież nie będzie
płakał...
Czemuś tu przyszedł, kiedy masz takie miękkie serce? Korzystając z przerwy,
wagowy wyszedł na pomost, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. %7łycie to
jest życie, chłopaku, nic na to nie poradzisz.
Piotrek chciał zaprzeczyć i zamiast tego przytaknął skinieniem głowy.
Idz sobie do domu, nic tu po tobie. W powietrzu roz-
57
płynął się błękitnawy dym. Pewnie myślisz, że mnie nie żal, a mnie żal, lubię
żywiinę. Ale tak już jest.
Ja przyszedłem po pana weterynarza, bo...
Ganiaj z tamtej strony, tylko śpiesz się, bo doktor miał zaraz odjeżdżać. Tam
stoi jego motor.
Ale motor już nie stał, właśnie ruszył z wielkim warkotem i byłby wyjechał za
bramę, gdyby przednie koło nie zabukso-wało w przepastnej, nigdy nie
wysychającej kałuży. Jednym skokiem Piotrek dopadł motocyklisty i, nie zważając
na błoto wlewające się do sandałów, wyłożył dziadkową i swoją prośbę.
Pies, powiadasz? A ja akurat jadę do krowy. Powiedz sam, co ma zdechnąć:
krowa czy pies? No, powiedz!
Tego było za dużo, wargi Piotrka zadrżały, z trudem zdusił niemęski szloch.
To przeze mnie, przeze mnie Mucek... nie dokończył. Motocyklista dotknął
jego ramienia.
Nie maż się! Siadaj. Pojedziemy do tej krowy, potem do twojego psa. Tylko nie
płacz, kurtkę mi przemoczysz. Mężczyzni nie płaczą.
Ja nie płaczę.
W porządku. Trzymaj się, ruszamy.
Ogromna, jakby napuchnięta krowa chwiała się na rozkraczonych nogach, ni to
ryczała, ni to chrapała. Ten głos głuchy i straszny był niepodobny do niczego na
świecie.
Przebijamy zdecydował weterynarz i nagle rozkrzyczał się na. Piotrka: A
ty się wynoś, przy motorze czekaj. Już cię nie ma!
Zatkał uszy, żeby nie .słyszeć. Siedząc na ciepłym, rozgrzanym od słońca
siodełku, przepatrywał jeszcze raz cały wczorajszy dzień. Gdyby nie poszedł do
Leśniewskich, nie spotkał Sławka, nie poszedłby zamieniać gołębi, gdyby nie
zamieniał gołębi... Dosyć, dosyć. Nie chce o tym myśleć. Zaraz wróci weterynarz,
pojadą do Muoka, wszystko będzie dobrze.
Tylko że zaraz wcale nie było żadnym zaraz, trudno powiedzieć, ile czasu czekał,
aż wreszcie pojawił się weterynarz, sięgnął po kask zawieszony na kierownicy.
Mokrej koniczyny się obżarła.
Ale pan ją wyleczył?
58
Spod kasku spojrzały ciemne, uważne oczy.
Zrobiłem, co mogłem uciął krótko i noskiem buta kopnął podnóżek.
W tym momencie zza płotu ukazała się czyjaś głowa.
Gdzie po to odszkodowanie? zapytano, a weterynarz wyjaśnił:
W gminie wam powiedzą. Nie zgubcie zaświadczenia. To ważne.
Ruszył ostro z miejsca.
Znam twojego dziadka krzyknął przez ramię Piotrkowi. Bardzo dobrze znam
pana Józefa.
Już byli przy furtce.
Z przybyciem weterynarza nagle wszystko nabrało jakiegoś ładu. Otworzywszy torbę,
młody mężczyzna rozłożył na brzegu stołu narzędzia, strzykawkę, fiołki z
lekarstwami. Zakrzątnął się nad bezwładnym Muckiem.
Niezle poharatany, ale go pocerujemy. O, tak, i jeszcze tak. I zastrzyk też
damy. Zostawię lekarstwo, trzeba jutro zrobić drugi. Opatrunek w ten sposób,
żeby nie zdarł, kiedy się ocknie, albo mu kołnierz z tektUTy trzeba zrobić. Za
parę dni wpadnę dowiedzieć się, co z pacjentem. Niedobrze tylko, że tyle krwi
stracił.
Dopiero po umyciu pokrwawionych rąk przywitał się z dziadkiem.
Jak zdrowie, panie Józefie?
Pamalutku. Wylezie z tego?
Stary piesek.
Dwanaście lat go mam. %7łal mi go.
Będzie dobrze. Rumianek mu dawać do picia. I mleka. Jeść to on nie będzie
teraz, ale można żółtko z cukrem ukręcić i dać parę łyżeczek. Wpadnę.
Potem rozmawiali o jabłoniach i śliwach, dziadek radził przeszczepiać, żadna
fatyga, takie młodziutkie drzewka zawsze przyjmują zrazy. I jeszcze w sadzie
kilka uli postawić, zbiory zapewnione.
Do widzenia, panie Józefie.
Do widzenia Mieoiowi. *
Bardzo ostrożnie, delikatnie Piotrek dotykał rudej sierści, te-
59
go jednego, jedynego kawałeczka na karku widocznego spod bandaży. Mucek leżał na
boku, tak samo nieruchomy, jak przedtem, tylko leciutkie wznoszenie żeber
świadczyło, że życie jeszcze nie uciekło.
Piotruś, przynieś wody. Po chwili:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]