[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Aż do czterech topól, na których niebo rozpięte było jak płótno namiotowe w kolorze
wytartych dżinsów, nie spotkaliśmy już kaczek, nie licząc stad krążących i siadających dale-
ko, daleko, w gęstych zaroślach, wypełniających widły rzek.
Przypomniało mi się głupie uczucie, jakiego doznałem ostatniego przedwiośnia, gdy
również sam, z Cezarem, zapuściłem się w ten właśnie zakątek w poszukiwaniu kaczorów.
Teraz, w sierpniu, wszystko było jasne! Tu Wieczorka, tam rzeka, tu twardy grunt, tam
niepewne bagno, ówdzie głęboka fosa, wypełniona wodą. Krążenie po tym terenie, choć ucią-
żliwe, nie wiązało się z żadnym ryzykiem. Ale wówczas, gdy wysunięte patrole wiosennych
podmuchów nie zdołały jeszcze przełamać zimowych umocnień, a jednocześnie w pozornie
zimowym krajobrazie podmęczony słońcem lód trzaskał nagle pod nogą w ciemnych błyska-
wicach, otwierając podstępną, trudną do ocenienia głębię, wówczas sprawa była zupełnie
inna. Skacząc z kępy na kępę, brnąc w śnieżycach, nawianych zaspach, zapadając się w
czarnym bagnie, zamaskowanym cienkim szkliwem lodu, dotarłem wreszcie z Cezarem nad
rzekę.
Ogromne, spiętrzone ukośnie jedne na drugich odłamy lodu, które spływały już parę dni
temu, a potem zostały jakby uchwycone i zatrzymane nagłym uderzeniem mrozu, zalegały
przy brzegach. Z trudem mogłem sobie wyobrazić, jaka siła doprowadziła do tego fantasty-
cznego widoku, pełnego surowego, groznego piękna. Zrodkiem rzeki wił się ciemny nurt.
Wokoło ani śladu człowieka. W słonecznej, iskrzącej mrozem pustce było coś dręczącego,
przyczajony niepokój krył się za urokami krajobrazu.
I nagle słońce znikło za żółtawą, brudną chmurą, wieszczącą śnieżną zamieć. W jednej
chwili zmieniło się wszystko, zgasły jaskrawe kolory, wygładziły ostre światłocienie, śnieg,
podmalowany burymi refleksami, sypnął gęsto, a chmury pokryły niebo szczelnie od krańca
po kraniec. Gdy chwilami ich warstwa rzedła, wirujące płatki śniegu wydawały się na tle
przydymionego słońca niemal czarne.
Co ja tu robię, na tym pustkowiu, myślałem sobie wtedy. Już nie te lata, przygód mi się
zachciało. Zamiast siedzieć pod piecem, wino grzane ciągnąć, z kolegami o dawnych przewa-
gach myśliwskich gawędzić, pcham się Bóg wie gdzie w taką niepewną pogodę. I co? Kaczek
nie ma, wpaść w jakąś dziurę i złamać nogę nietrudno.
Ten obraz rozhuśtał nagle moją wyobraznię. Pustka, najbliższe zabudowania daleko, po
drugiej stronie rzeki, najbliższy kolega, Mikołaj, o parę kilometrów w górę rzeki. Gdybym
nawet strzelał, nie musi usłyszeć. A zresztą pomyśli, że kaczory mi podleciały. Mógłbym tu
długo czekać. Bardzo długo. A mróz bierze. I ta zamieć.
Zrobiło mi się gorąco. A potem zimno. I znów gorąco. Cezar przysiadł i patrzył na mnie
uporczywie. %7łeby tylko nie odkrył, że choćby na chwilę poddałem się jakimś kretyńskim
lękom. Przecież nic się nie stało. Ręce i nogi całe. A pogoda - jak to przedwiośniem. Dodałem
sobie ducha głośnym stwierdzeniem pospolitego faktu i mrugnąłem do Cezara. Nie ma ka-
czek, stary, wracamy. Nie próbowałem dochodzić w jakim stopniu zaważył na tej pośpiesznej
decyzji brak kaczek, a w jakim katastroficzne nastroje sprzed paru chwil. I ruszyliśmy, usiłu-
jąc wracać naszym własnym śladem, krętym zresztą i zygzakowatym.
Wkrótce przekonałem się, że krótki, ale gwałtowny opad śniegu zdążył już te ślady
zasypać. Cezar kręcił się, wybiegał naprzód i wracał, gdy lód łamał się z trzaskiem pod jego
potężnymi łapami. Wszystkie znane mi przesmyki, zagęszczenia wiklinowych zarośli, poje-
dyncze brzozy i olszynowe kępy zatraciły nagle swe charakterystyczne zarysy. Szukałem dro-
gi to tu, to tam i cofałem się, gdy grunt kołysał mi się pod nogami. Wiedziałem wprawdzie, że
większość tutejszych bagienek można sforsować, ryzykując najwyżej nabranie wody do
gumiaków, ale były też głębsze rozlewiska, a wśród nich otaczający łukiem ten zakątek, długi
na kilkadziesiąt metrów, szeroki na kilkanaście rów, zwany przez nas fosą. Jej głębokości nikt
nie próbował dotąd sprawdzić.
Zdawało mi się teraz, że ona, ta ukryta pod śniegiem fosa, jest wszędzie, zagradza mi
drogę gdziekolwiek zrobię kilka kroków, grozi i wabi jednocześnie. Za nią ciągnie się prze-
cież rozległa, bezpieczna równina.
Wypuszczałem psa przodem. Idz, szukaj drogi. Cezar pływa doskonale, jeśli nawet
wpadnie do wody nie utopi się, a mnie uprzedzi o niebezpieczeństwie. Ale przenikliwy trzask
pękającej skorupy lodowej wprowadzał nie tylko mnie w nastrój niepewności.
Pies był również roztrzęsiony. Coraz częściej stawał i patrzył na mnie z wyraznym
niepokojem. A ja na niego. Jeden u drugiego szukał ratunku i rady. Szlag mnie trafi. Głupie
uczucie. Mokra koszula lepiła mi się do pleców, nogi uginały już ze zmęczenia. Znieg przestał
padać, ale było nadal ponuro. A my ciągle osaczeni w tych widłach dwóch rzek.
Po wielokrotnych próbach, przyciskając się jak najbliżej do brzegu rzeki, do którego,
jak pamiętałem, fosa nie sięgała nawet w okresach długotrwałych deszczów, poczułem pod
nogami twarde podłoże. Oczywiście, wszystkie niedawne obawy wydały mi się natychmiast
śmieszne. Spoglądałem na siebie sprzed kilkunastu minut z dezaprobatą i niesmakiem.
Pokrzykiwałem wesoło do psa, który wreszcie poczuł się pewnie i korzystał ze swobody,
galopując po polu szeroko otwartym, wybielonym, łagodnie sfalowanym.
Na skraju wiklinowych zarośli przystanąłem pod znajomym drzewem, oparłem się o
pień i odetchnąłem z ulgą. Przed oczami odsłoniła mi się rzeka i drugi płaski brzeg. W tym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl