[ Pobierz całość w formacie PDF ]

twarz Ambrozji.
- %7Å‚yje, Newtonie. Na razie tyle tylko wiem. - IdÄ…c przez
pokÅ‚ad, Riordan zapytaÅ‚ donoÅ›nym gÅ‚osem: - Czy jakiÅ› napast­
nik uszedł z życiem?
- %7Å‚aden, kapitanie.
- A nasi?
- Nikt nie zginął, ale ponad połowa załogi jest ranna. Na
szczęście dość lekko.
- To dobrze. To bardzo dobrze. A pożar?
- Ugaszony, ale statek wymaga naprawy. Jest przechylony
na lewą burtę. To dlatego panienka znalazła się w morzu. Jest
nadzieja, że w kilka godzin usuniemy uszkodzenia. Powinni­
śmy wyruszyć w drogę póznym popołudniem.
- To dobra wiadomość, Newtonie. ZastÄ…p mnie, a ja tym­
czasem zajmÄ™ siÄ™ AmbrozjÄ…. - Riordan ostrożnie zniósÅ‚ dziew­
czynę do swojej kajuty. Tam delikatnie ułożył ją na koi.
Szybko zdjął jej z nóg buty, a następnie wziął nóż i rozciął
ubranie. Na barku miaÅ‚a gÅ‚Ä™bokÄ… ranÄ™, a na ramieniu drugÄ…. Zde­
zynfekował rany, a następnie przewiązał je kawałkiem czystego
płótna. Na koniec owinął ją starannie ciepłym kocem. Gdy się
tak krzÄ…taÅ‚ wokół niej, w pewnej chwili jego uwagÄ™ przyciÄ…g­
nęły poranione dłonie. Były popękane i starte po wewnętrznej
stronie. Mógł to być skutek kurczowego trzymania rękojeści
szpady, ale przyczyna mogÅ‚a być też caÅ‚kiem inna. Przecież ka­
zał jej się wspinać na maszt podczas silnego deszczu. Sztywne,
mokre liny zdarły do krwi delikatną skórę dłoni. Poczuł wyrzuty
sumienia. Wiedział, że to jego wina, że to on swym bezlitosnym
rozkazem zadał jej taki okrutny ból. Cierpiała, ale mimo to, gdy
piraci zaatakowali statek, schwyciÅ‚a tymi poranionymi, spraco­
wanymi dłońmi za szpadę i stanęła do walki z napastnikami na
równi z innymi członkami załogi. I jak wspaniale się spisywała!
Widok nieprzytomnej Ambrozji rozdzieraÅ‚ mu serce. Do­
tknął ręką ogromnego guza na ciemieniu. Niepokoił go bardziej
niż rany zadane szpadÄ…. MusiaÅ‚a siÄ™ silnie uderzyć. WidziaÅ‚ ma­
rynarzy, którzy przepłacili życiem taki upadek.
Drżącymi rękami napełnił kufel piwem i wypił go jednym
haustem. Następnie przebrał się w suche ubranie i przysunął
krzesÅ‚o do koi. Nie odejdzie od niej, dopóki dziewczyna nie od­
zyska przytomności.
Chociaż nie uważał siebie za osobę szczególnie religijną,
w pewnym momencie przyłapał się na tym, że szepcze słowa
modlitwy. Ona musi wyzdrowieć. Jeżeli nie wyzdrowieje, nigdy
sobie tego nie daruje.
Ambrozja leżała nieruchomo, zastanawiając się, dlaczego
wokół niej jest tak dziwnie cicho. Słyszała jedynie łagodne chlu-
potanie wody, a poza tym żaden inny dzwięk nie dochodził do
jej uszu. Statek spokojnie i bezszelestnie kołysał się na falach.
Na skołatane nerwy Ambrozji działało to niezwykle kojąco.
Czy bitwa już siÄ™ skoÅ„czyÅ‚a? Czy ona żyje, czy umarÅ‚a? Po­
ruszyła głową i poczuła ostry ból. Nie, nie umarła, skoro tak
bardzo cierpi. Z wolna otworzyÅ‚a oczy. Dziw nad dziwy, znaj­
dowała się w kajucie ojca, na pokładzie  Nieustraszonego",
chociaż nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób się do niej
dostała.
Ojciec. Wrócił. Uśmiechnęła się i spróbowała usiąść. Przeszył
ją jednak taki ból, że o mało znowu nie straciła przytomności. Jej
głowa. Bark. Ramię. Jęknęła i bezsilnie opadła na plecy.
- Ambrozjo. Dzięki Bogu, odzyskałaś przytomność.
Spojrzała i zobaczyła, że przy jej koi siedzi Riordan Spencer.
MiaÅ‚ czerwone obwódki wokół oczu i wyglÄ…daÅ‚ na bardzo znu­
żonego. Na jego podbródku czernił się gęsty zarost.
Głos kapitana Spencera brzmiał zadziwiająco czule, kiedy
zapytał:
- Widzisz mnie?
- Owszem. - Co za dziwne pytanie, pomyślała.
- Czy widzisz, ile pokazuję ci palców?
Jeszcze dziwniejsze pytanie. Czy on uważa jÄ… za niedoroz­
winiętą umysłowo? Spojrzała na niego z oburzeniem.
- Cztery.
Usłyszała, jak westchnął. Zdziwiło ją to westchnienie.
- Czy ja... spaÅ‚am? - WydawaÅ‚o jej siÄ™, że nie zdoÅ‚a poru­
szyć wargami. Znała słowa, ale z takim oporem wydobywały
siÄ™ z jej ust.
Skinął głową twierdząco.
- Przez cały dzień.
Spojrzała na latarnię, która paliła się na stole.
- Czy jest... noc?
- Tak. SpuÅ›ciliÅ›my żagle do rana. Jutro wieczorem powin­
niśmy przybyć na miejsce.
- A piraci?
- Zabici. Ich okręt został trafiony i chyba już poszedł na
dno. Przedtem weszliśmy na jego pokład i zabraliśmy, co było
do zabrania. Nie posiadali wiele. Następnie naprawiliśmy, na ile
siÄ™ daÅ‚o, uszkodzenia na naszym statku i pÅ‚ynÄ™liÅ›my aż do zmro­
ku.
- A chłopiec, Brandon?
- %7łyje, dzięki tobie. - Riordan dopiero teraz, gdy Ambrozja
się ocknęła, uświadomił sobie, z jak wielkim lękiem czekał na
rozwój wypadków. Nie wiedziaÅ‚, czy w ogóle Ambrozja odzy­
ska przytomność, a jeÅ›li tak, to w jakim bÄ™dzie stanie. Nie spu­
szczaÅ‚ z niej oka, czekajÄ…c na najmniejszy przejaw życia. Czu­
waÅ‚ i modliÅ‚ siÄ™. Na szczęście Ambrozja wróciÅ‚a do Å›wiata ży­
wych. Należy zatem spodziewać się, że guz na głowie nie jest
taki poważny, jak siÄ™ obawiaÅ‚. OdetchnÄ…Å‚ z ulgÄ…, po czym do­
tknął ręką jej czoła.
- Może chcesz jakiś środek przeciwbólowy?
- Za... chwilÄ™. Opowiedz mi... o bitwie. Czy mamy straty
w ludziach?
- Nie. Jest tylko kilku rannych, ale nikt na szczęście nie zgi­
nÄ…Å‚.
- Ach. - Zamknęła na moment oczy. Kiedy je znowu otwo­
rzyła, siedział obok niej na koi, ze szklanką w ręku. Uniósł jej
głowę i przytknął naczynie do ust.
PrzeÅ‚knęła trochÄ™ pÅ‚ynu i zaniosÅ‚a siÄ™ kaszlem. Z obrzydze­
niem na twarzy odepchnęła jego rękę.
- To straszne świństwo. Co to jest?
- Piwo. Takiego piwa jeszcze nie próbowałaś. To lekarstwo
żeglarzy. ZażywajÄ… je, kiedy chcÄ… wygnać z koÅ›ci zimno Atlan­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl