[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wodę do kuchni i na parter akademika, zarówno zimną jak i gorącą,
gdyż uzyskanie tej drugiej było tylko kwestią znalezienia odpo-
wiednich ogrzewaczy przepływowych. Nadal nie mieliśmy toalet,
gdyż w akademiku korzystano z konwencjonalnych spalarek, bar-
dzo higienicznych lecz wymagających naprawdę ogromnych ilości
energii. Wody było za mało, żeby przerobić je na staromodne, spłu-
kiwane ubikacje, które pamiętałem z dzieciństwa, a i tak nie wie-
działem w jaki sposób moglibyśmy bezpiecznie odprowadzać ście-
ki. Pamiętałem wielkie oczyszczalnie, ale nie miałem pojęcia, jak
właściwie działały. Tak więc korzystaliśmy z polowych latryn, wy-
kopywanych według wzorów zaczerpniętych z wojskowego pod-
ręcznika, dopóki Sage nie znajdzie jakiegoś lepszego rozwiązania.
Czwarty statek, dwójka, wszedł na orbitę dwanaście dni póz-
niej i wylądował bez żadnych kłopotów. Jego pasażerowie dostali
pokoje na pierwszym piętrze, wszyscy oprócz Cat. Ami Larson bar-
dzo potrzebowała towarzystwa, gdyż opłakiwała Teresę i miała po-
czucie winy z powodu tego, że opuściła ją i ich córkę. Cat po przy-
byciu na Middle Finger była hetero, ale przedtem przez całe życie
była lesbijką. Co zapewne było dla Ami mniej istotne od tego, że
Cat miała o dwadzieścia lat więcej doświadczenia życiowego i po-
trafiła cierpliwie słuchać.
Tak więc zamieszkała w sąsiednim pokoju, co nie powinno
mnie niepokoić  bo czy przejmowałbym się, gdyby była dawnym
"chłopakiem" Marygay? Może niepokoił mnie ten długi okres ich
życia (choć zaledwie rok czasu rzeczywistego), kiedy były ze sobą,
a którego nie mogłem z nimi dzielić  ponieważ byłem nieobecny,
uznany za zabitego.
Oczywiście wszyscy weterani z pierwszego pokolenia po po-
wrocie do domu zostali zamienieni w hetero, co było warunkiem
przybycia na Middle Finger i włączenia do puli genowej. Przykład
Teresy dowodził, jak bardzo było to skuteczne. Wiedziałem też, że
Charlie miał co najmniej jeden romans z facetem, może wywołany
nostalgią. Chłopcy będą dziewczynkami, a dziewczynki chłopcami,
jak mawialiśmy w czasach mojej beztroskiej młodości.
Mark szukał dalszych informacji w Biurze Kontaktów Mię-
dzyplanetarnych, ale nie znalazł niczego nowego. Przez dwa dni
szperał też w kosmoporcie, ale i tam nie znalazł wiadomości z Zie-
mi, przekazanych poprzez kolapsar przed lub po katastrofie. Najwi-
doczniej były starannie ukryte przed niepowołanymi osobami i sze-
ryf nie miał pojęcia, gdzie mogą być. Oczywiście, nawet gdybyśmy
je znalezli i stwierdzili, że dziesięć miesięcy po feralnym dniu nie
było żadnych wieści z Ziemi, niczego by to nie dowodziło. Po pro-
stu nie było tu nikogo, kto mógłby je odebrać.
(W rzeczy samej, mogliśmy przez cały czas otrzymywać wie-
ści z Ziemi, przekazywane przez kolapsar, i nic o tym nie wiedzieć.
Nadajnik wyskakuje z prędkością większą od prędkości ucieczki
Mizara, gdyż ten mały kolapsar krąży po ciasnej orbicie wokół
gwiazdy. Przelatuje obok Middle Finger z prędkością pięćdziesię-
ciokrotnie lub stukrotnie większą od prędkości ucieczki planety,
przekazuje serię sygnałów i pędzi nie wiadomo dokąd. Ma zaled-
wie wielkość pięści, więc jest niemal niewykrywalny, jeśli nie
wiesz na jakiej nadaje częstotliwości).
Ludzie z ożywieniem rozprawiali o ekspedycji na Ziemię.
Statki ratunkowe miały jeszcze dość paliwa na przejście kolapsaro-
we, tam i z powrotem. Jeśli na Ziemi wciąż byli ludzie, Człowiek i
Taurańczycy, mogliby pomóc nam wyjaśnić, co właściwie się stało.
Jeśli tam nie było nikogo, to trudno  zdobylibyśmy nowe infor-
macje.
A przynajmniej tak argumentowano. Zgadzałem się z tym ro-
zumowaniem, ale niektórzy nie byli pewni, czy całkowicie zerwali-
śmy więzy łączące nas z Ziemią. Gdyby wszyscy tam polecieli,
znikając tego samego dnia, wciąż słyszelibyśmy ich sygnały jesz-
cze przez sześćdziesiąt cztery ziemskie lata. Przez ten czas odbudo-
walibyśmy Middle Finger  wprawdzie z trudem, ale życie musi
toczyć się dalej.
Gdybyśmy teraz, wciąż wstrząśnięci katastrofą, przekonali się,
że jesteśmy sami we wszechświecie  i wciąż narażeni na atak
nieznanej siły, która spowodowała zniknięcie wszystkich miesz-
kańców  być może nie zdołalibyśmy tego znieść, zarówno jako
jednostki, jak i całe społeczeństwo. Tak głosiła teoria.
Nawet teraz nie byliśmy zbyt stabilną społecznością. Jeśli
ostatni statek naprawdę zaginął, to nasza gromada liczyła zaledwie
dziewięćdziesiąt osób, w tym czworo dzieci. (Dwie z dziewięciu
osób, które umarły w stanie hibernacji, nie miały jeszcze dwunastu
lat). Powinniśmy zacząć robić dzieci, pojedynczo i taśmowo, ko-
rzystając z tysięcy jajeczek zamrożonych na pokładach statków.
Ta perspektywa nie została przyjęta z należytym entuzjazmem.
Wiele osób uważało, podobnie jak Marygay i ja, że już spełniły
swój obowiązek. Na liście możliwości, które rozpatrywaliśmy po
osiągnięciu średniego wieku  takich jak szalony plan porwania
"Time Warp"  zakładanie nowej rodziny znajdowało się prawie
na samym końcu.
Sara była jedną z czterech kobiet dostatecznie dorosłych i jed-
nocześnie młodych, żeby zostać naturalną matką i nie miałaby na
to ochoty nawet wtedy, gdyby pociągał ją któryś z ewentualnych
kandydatów na ojca. A tak nie było.
Szeryf proponował, żebyśmy wyhodowali sporą gromadkę
dzieci w sposób praktykowany przez Człowieka, w internacie pod
opieką wychowawców. Widziałem pewne zalety takiego rozwiąza-
nia, gdyż znaczna część tych dzieci i tak nie miałaby rzeczywistych
rodziców. Myślę, że gdyby nie nasze doświadczenia z Człowie-
kiem, większość przychyliłaby się do tego pomysłu. A tak, wywołał
powszechny sprzeciw: właśnie od czegoś takiego chcieliśmy uciec,
a teraz zamierzacie to wskrzesić?
Może zmienią zdanie, kiedy będą mieli na głowie czworo lub
pięcioro niemowlaków. Rada zdecydowała pójść na kompromis, co
było jedynym możliwym rozwiązaniem, gdyż byli wśród nas tacy
jak Rubi i Roberta, którzy bardzo pragnęli dzieci, ale nie mogli
mieć własnych. Zgłosili się na ochotnika jako wychowawcy. Co
roku  trzy razy w roku kalendarzowym Middle Finger  wypro-
dukują ośmioro do dziesięciorga dzieci z materiału genetycznego
znajdującego się na statkach, a także zaopiekują się niechcianymi
dziećmi spłodzonymi w tradycyjny sposób.
Antres 906 zapewne czuł się gorzej niż my, choć trudno coś
powiedzieć o stanie uczuć Taurańczyka. Z tego co wiedział, równie
dobrze mógł być ostatnim przedstawicielem swojej rasy. Wpraw-
dzie Taurańczycy nie mają płci, ale nie mogą się rozmnażać bez
wymiany materiału genetycznego  relikt dawnych czasów, gdyż [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl