[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie zdąży odciąć pięciu pierwszych łodzi, zanim podpłyną one do nas na odległość,
umożliwiającą strzał z łuku.
Prawdopodobnie początkowo Hooja miał równie nikłe pojecie co to za flota i do
kogo należy, jak i my, ale gdy usłyszał nasze radosne okrzyki, zorientował się, że są to
nasi przyjaciele. Zaczął zachęcać swoich ludzi do zdwojenia wysiłków, chcąc dopłynąć
do nas, zanim feluka odetnie mu drogę.
Wydał też rozkazy pozostałym załogom  rozkazy, które wędrowały w tył od łodzi
do łodzi, aż dotarły do wszystkich. Polecił im, aby podpływali do obcych statków
i dokonywali abordażu. Najwyrazniej był pewien, że jego dwieście łodzi i osiem
czy dziesięć tysięcy wojowników stanowi siłę aż nadto wystarczającą, by uporać się
z pięćdziesięcioma statkami wroga, na których nie mogło znajdować się więcej niż trzy
tysiące ludzi.
Sam najwidoczniej postanowił zająć się Dian i mną, resztę roboty pozostawiając
innym łodziom.
Gdy czółno Hooji znalazło się w odległości około dwudziestu jardów od nas, na
dziobie najbliższej feluki wykwitł wielki obłok dymu i niemal jednocześnie usłyszeliśmy
ogłuszający huk. Coś przeleciało z jękiem nad głowami wojowników Hooji i uderzyło
w wodę, tuż za jego łodzią, wyrzucając w górę potężną fontannę.
A więc Perry wyprodukował wreszcie proch i wybudował działo! To było wspaniałe!
Dian i Juag, równie zaskoczeni jak Hooja, spojrzeli na mnie pytającym wzrokiem.
Działo przemówiło znowu. Myślę, że w porównaniu z ogromnymi armatami, które
są montowane na współczesnych okrętach wojennych zewnętrznego świata, było ono
żałośnie małe i nieszkodliwe, jednak tutaj, na Pellucidarze, było pierwszym i budziło
taki strach, jakiego większość z tych prymitywnych ludzi prawdopodobnie jeszcze nie
doświadczyła.
W chwilę, po drugim wystrzale w czółno Hooji tuż powyżej linii wodnej uderzył
żelazny pocisk pięciocalowej średnicy, roznosząc w drzazgi pół burty, wywracając łódz
do góry dnem i wyrzucając jej załogę, do morza.
Pozostałe cztery czółna, dotychczas płynące obok, zawróciły i ruszyły ku feluce,
chcąc dokonać abordażu. Nawet teraz, w obliczu straszliwej katastrofy, wojownicy
bez wahania wiosłowali ku temu dziwnemu i przerażającemu statkowi. Byłem pełen
podziwu dla ich odwagi.
W czółnach znajdowało się ich prawie dwustu, podczas gdy naprzeciw nich,
wzdłuż burty feluki, stanęło zaledwie pięćdziesięciu, jednak wynik tej walki był z góry
102
przesądzony. Dowódca statku, którym, jak się niedługo miałem dowiedzieć, był Ja,
pozwolił nieprzyjacielowi podpłynąć na niewielką odległość, a potem przywitał go
salwami z broni palnej.
Jaskiniowcy i Sagoci w czółnach byli pożerani przez lecące ku nim fale śmierci jak
sucha trawa na prerii przez ogień. Ci, którzy nie zostali trafieni porzucali łuki i włócznie
i chwytając za wiosła, starali się uciec. Jednak feluka ścigała ich nieubłaganie a jej załoga
strzelała do nich, jak do kaczek.
Wreszcie usłyszałem, jak Ja zwraca się do pozostałych przy życiu, proponując im
darowanie życia, jeżeli się poddadzą. Za jego plecami stał Perry i domyślałem się, że ten
gest łaski zawdzięczali jego prośbie, czy też rozkazowi, gdyż żaden Pellucidarczyk nie
pomyślałby o okazywaniu wyrozumiałości pokonanemu wrogowi.
Wojownicy, mając do wyboru śmierć lub niewole, wybrali te drugą i chwilę pózniej
zostali zabrani na pokład feluki. Na jej dziobie zauważyłem wielkie litery, układające
się w słowo  Amoz . W tym świecie nikt, poza mną i Perrym, nie potrafił tego napisu
przeczytać.
Gdy więzniowie znalezli się już na statku, Ja podpłynął do naszego czółna.
Wyciągnęło się ku nam wiele chętnych rąk, oferujących pomoc przy wejściu na pokład.
Brązowe twarze Mezopów rozjaśnione były uśmiechami, a Perry z radości zachowywał
się niemal jak szaleniec.
Dian weszła jako pierwsza, potem Juag, a ja zostałem jeszcze w czółnie, chcąc pomóc
Radży i Rani wdrapać się na pokład, gdyż wiedziałem, co by się stało z jakimkolwiek
Mezopem, który usiłowałby ich dotknąć. W końcu jaloki znalazły się na statku,
wywołując tam wielkie poruszenie, gdyż nikt z obecnych na pokładzie jeszcze nigdy nie
widział, aby dzika bestia była w takiej zażyłości z człowiekiem.
Perry, Dian i ja mieliśmy tysiące pytań, musieliśmy jednak poczekać trochę z ich
zadawaniem  przecież bitwa z siłami Hooji dopiero się rozpoczęła. Z niewielkich
pokładów dziobowych większości statków raz za razem odzywały się wykonane przez
Perry ego działa, plując dymem i ogniem, grzmiąc i siejąc śmierć. Powietrze drżało
od ich ryku. Jednak armia Hooji składała się z dzikich, nieustraszonych wojowników
 podpływali do statków, by zmierzyć się w śmiertelnej walce z ich załogami.
Jak zauważyłem, marynarskie umiejętności wyspiarzy z plemienia Ja pozostawiały
bardzo wiele do życzenia. Najwyrazniej Perry wyruszył w ten rejs natychmiast po
ukończeniu budowy floty. Ta niewielka wiedza na temat manewrowania felukami, jaką
kapitanowie i załogi posiadały, musiała zostać przez nich nabyta już po wyruszeniu
w drogę. Doświadczenie jest znakomitym mistrzem, sporo już ich nauczyło, jednak
wyraznie musieli się jeszcze bardzo wiele dowiedzieć. Przeszkadzali sobie wzajemnie,
starając się zająć jak najdogodniejszą pozycje, a dwa razy strzały z dział niemal trafiły
w nasze własne statki.
103
Natychmiast po znalezieniu się na pokładzie podjąłem starania, by jakoś zaradzić
tej sytuacji. Moje rozkazy były przekazywane ze statku na statek i w końcu udało mi
się utworzyć z pięćdziesięciu feluk coś w rodzaju linii, z okrętem flagowym na czele.
Począwszy od tej chwili zaczęliśmy powoli okrążać nieprzyjaciela. Czółna kierowały
się prosto ku naszym statkom, usiłując podpłynąć do burt i zająć pozycje dogodną do
abordażu, ale dzięki temu, że wszystkie nasze okręty płynęły w tym, samym kierunku
mogliśmy uniknąć stawania sobie na linii strzału i zyskaliśmy możliwość prowadzenia
ciągłego ognia z dział i ręcznej broni, bez narażania na niebezpieczeństwo naszych
towarzyszy.
Hoojanie uparcie na nas napierali, a my równie uparcie rozbijaliśmy ich łodzie
i topiliśmy wojowników. To była niemal rzez. Od czasu do czasu krzyczałem do nich,
aby się poddali, obiecując, że jeśli to zrobią daruje im życie. Bez skutku. W końcu
zostało już tylko dziesięć nieuszkodzonych łodzi. Ich załogi uznały, że mają dosyć
i postanowiły uciec. Myśleli, że ich wiosła wystarczą, by zostawić nas w tyle  to było
żałosne. Rozkazałem wszystkim statkom wstrzymać ogień, a potem ruszyliśmy za nimi.
Wiała przyjemna, łagodna bryza i płynęliśmy za uciekinierami tak lekko i z taką gracją
jak łabędzie na stawie w parku. Gdy się do nich zbliżyliśmy, dostrzegłem w ich oczach
nie tylko niepokój, ale również zachwyt. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl