[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niejakiego czasu usłyszał oddechy obudwu panien. Nadaremnie łamał sobie
teraz głowę nad sposobem odróżnienia pościeli Tereni od pościeli tamtej.
Wytężał oczy, chwytał uchem oddechy... Nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl.
26
Przypomniał sobie, że Terenia miała na nogach pantofelki, a panna, Tugend
skórkowe trzewiki. Niewiele myśląc, podszedł do sofy najbliższej, zaciął
zęby i schylił się przy posłaniu. Macając ręką po podłodze, ujął za miękki
pantofelek. Serce jego zdławiła straszna boleść...
Kiedy tak stał nisko pochylony, panna Terenia usiadła na posłaniu. Wyciągnął
rękę i objął nagłe jej ramię.
- To ty? - wyszeptała głosem cichym jak szmer. Dotknęła jego włosów, a potem
zarzuciła mu ręce na szyję i upadła na poduszki.
Na bezbarwną ziemię padał cichy blask jesienny, który, zdawało się, już jej
nie rozgrzewa, lecz oświeca zaledwie. Sześć pługów dwuskibowych krajało
ostatnie konicznisko. Dwie pary wielkich wołów ciągnęły każdy z tych pługów.
Jarzma fałdowały maćkom podgardla, wrzynały się w karki i literalnie
wgniatały w pierwszy kręg grzbietowy. Gdy pług puszczano na ośm cali w
ziemię gęsto przerosła korzonkami, oczy wołów wyłaziły na wierzch. Długie,
ciemne skiby, połyskujące wilgocią, kładły się równo na niwie. Tuż za
piętami oraczów prowadzących pługi maszerowały wrony wydziobując białe
pędraki. Po ścierniach jeszcze nie zaoranych tłukły się całe stada tłustych
gęsi.
Kuba przypatrywał się orce siedząc na uboczu i mimo chęci zestawiał życie
swoje z ciężką dolą tych wołów. Jakiś śmieszny przypadek wprzągł go raz do
jarzma pracy przymusowej i odtąd coraz dotkliwiej ciężar jego uczuć mu daje.
Znowu napełniała go bardzo dawna niechęć i gnuśna wzgarda wszystkich zjawisk
życia.
Trzy tygodnie z górą siedział już w Skakawkach po opuszczeniu Wrzecion.
Wyjechał stamtąd z zamiarem niezwłocznego szukania posady w Warszawie,
ponieważ w tym jedynie wypadku, gdyby dobre miejsce zaraz otrzymał, panna
Terenia mogła zostać jego żoną. Taki nieodwołalny warunek postawił stary pan
Zabrocki. Tereni samej było wszystko jedno, najzupełniej wszystko jedno:
zgodziła się zostać jego żoną zaraz owej nocy szczęśliwej i w tajemnicy
przed wszystkimi uzyskała zezwolenie matki. "Stary" nie chciał o niczym
słyszeć, dopóki Kuba nie będzie siedział na posadzie. Co prawda - można było
stawiać warunki, jakie się żywnie podobało, wiedzieli bowiem i widzieli
wszyscy, jak Kuba jest zakochany. Terenia sama radziła, żeby jechał jak
najprędzej do Warszawy - więc pojechał nie odwiedziwszy nawet ciotki
Karoliny, która go listem swoim do tamtych okolic wezwała. Zdawało mu się,
gdy w połowie września z Radostowa wyjeżdżał, że uda się wprost aż do tej
Warszawy... Tymczasem ugrzązł już w Skakawkach, i to na parę tygodni...
Przyczyną tej zwłoki był - przestrach! Sama myśl o powrocie, samo
przypomnienie nazw ulic i pewnych placów uczyły go takiego moresu,
wstrząsały takim obrzydzeniem, jak gdyby mu zadawano gwałt osiedlenia się na
stałe w trupiarni. Ileż to przeżył w tych Skakawkach fałszywych wybuchów
zgniłej odwagi, sztucznych stanów tęgości charakteru, zelektryzowań przez
miłość i opłakanych złamań duszy! Udawał przed sobą częstokroć pozytywnego
karierowicza, który nie jedzie do Warszawy na chybił trafił, aby znowu
doczekać się ruiny obydwu nogawic i wysiadywać w redakcji Kuriera,
imaginował się sobie w kształcie młodego narzeczonego, który przybywa do
przeklętego miasta z gotowym planem, który udaje się do dwu, trzech
potentatów i w przeciągu dwu, trzech d-ni ustala podstawę swego szczęścia.
Na obmyślenie szczegółów tego planu zużywał całe noce, dnie i tygodnie.
Wszystkie te rozmyślania były w gruncie rzeczy pretekstem do marzeń i
odmienną formą jedynej treści jego bytu, tj. niezmiernego żalu i płaczu po
ukochanej. Smutek ten był tak zupełną chorobą, jak nią jest zapalenie płuc
27
albo mózgu. Dzień w dzień Kuba błąkał się po ogromnym parku, po wąskich
alejach, podobnych do naw w kościołach gotyckich. Jasnożółte albo
rdzawoczerwone liście wisiały na starodrzewie tego wielkiego lasu.
Najlżejszy podmuch strącał je w kałuże błota i do zgniłych basenów. Szelest
tych liści i ciężki huk konarów, i mgły długotrwałe, wszystkie zresztą
miejsca tej doliny smutne były jak pogrzeb, rozżalały Jakuba coraz okrutniej
i niosły jego duszę do tamtych miejsc i do niej. Jak człowiek obłąkany
czytał po raz nie wiedzieć który jedyny list od narzeczonej, otrzymany w
Skakawkach, i rozkochiwał się w każdym jego słowie.
"Jakże żałuję - pisała panna Terenia - że już skończyło się! Chciałabym,
żeby tak trwało ciągle, bez końca! W piątek będę we Wrzecionach, jakże
smutno mi będzie w tym domu, gdzie byłam z tobą parę godzin tak szczęśliwą!
Wszystko, coś do mnie mówił, pamiętam doskonale, jakby to było przed chwilą,
a to już kilkanaście dni upłynęło od tamtego czasu; pamiętasz, mój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]