[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łam o nich choćby przełotnie. Poważnie. Wystarczyło pomy-
śleć o ojcu i proszę, stawał przede mną.
Chyba nie muszę wspominać, jakie to bylo krępujące, kiedy
zdarzało mi się akurat wtedy, gdy brałam prysznic czy myłam
włosy.
Zastanawiałam się, czy to może dlatego, że z wiekiem rosła
moja moc jako pośredniczki. Gdyby tak jednak było, to, natu-
ralnie, ojciec Dominik musiałby być znacznie lepszym media-
torem ode mnie.
A nie był. Innym, ale nie lepszym. Z pewnością nieobdarzo-
nym większą mocą. Nie potrafił wezwać ducha myślą.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Jakkolwiek było, mimo że duchy nie stawiają się na wezwa-
nie, Jesse zawsze ostatnio tak się właśnie zachowywał. Zjawił
się przede mną w migotliwej chmurce, a potem stał, wpatrując
się we mnie, jakbym zeszła z planu Jezdzca piekieł w pełnym
kostiumie. Czy mogę jednak zauważyć, że nie wyglądałam ani
w połowie na tak zmarnowaną, jak się czułam?
- Nombre de Dios, Susannah - powiedział, blednąc w widocz-
ny sposób (cóż, w każdym razie jak na chłopaka, który nie żyje).
- Co ci się stało?
Popatrzyłam na siebie. No dobra, bluzkę miałam brudną
i podartą, podkolanówki opadały mi na buty. Ale przynajmniej
włosy, wzburzone na wietrze, nie wyglądały najgorzej.
159
- Jakbyś nie wiedział - mruknęłam nadąsana, siadając na łóż-
ku i ściągając buty - Zdaje się, obiecałeś, że będziesz przy nich
robił za nianię, żebyśmy razem z ojcem Dominikiem mieli czas
popracować nad Michaelem.
- Nianię? -Jesse zmarszczył ciemne brwi. - Byłem z Anio-
łami przez cały dzień, jeśli o to ci chodzi.
- Och, zgadza się... Co mówisz? Ze udałeś sie z nimi na
małą wycieczkę na szkolny parking, żeby przeciąć linkę ha-
mulcową ramblera?
Jesse usiadł obok mnie na łóżku.
- Susannah. - Nie spuszczał z mojej twarzy ciemnych oczu.
- Czy coś się dzisiaj stało?
- Owszem, wyobraz sobie. - Opowiedziałam mu, co zaszło,
chociaż moje wyjaśnienia, na czym dokładnie polegało uszko-
dzenie samochodu, były trochę pobieżne, ze względu na moją
totałną ignorancję na temat wszełkich spraw związanych z tech-
niką oraz niewiedzę Jesse'a na temat funkcjonowania samo-
chodu. Za jego życia jedyny środkami lokomocji były zaprzęgi
konne.
Kiedy skończyłam, pokręcił głową.
- Susannah, to nie mogli być Josh i reszta. Jak ci mówiłem,
spędziłem z nimi cały dzień. Zostawiłem ich dopiero teraz,
ponieważ mnie wezwałaś. Nie mogli zrobić tego, co opisałaś.
Gdybym to zobaczył, powstrzymałbym ich.
- Ale jeśli to nie byli Josh i pozostali, to kto mógł to zrobić?
Nikt inny nie pragnie mojej śmierci. W każdym razie nie w tej
chwili.
Jesse wpatrywał się we mnie intensywnie.
- Jesteś pewna, że to ty byłaś tą upatrzoną ofiarą, Susannah?
- No pewnie, że ja. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale myśl,
że na planecie Ziemi mógł być ktoś bardziej ode mnie wart
tego, żeby go zamordować, niemal mnie uraziła. Muszę stwier-
160
dzić, że szczycę się liczbą wrogów, jakich zdołałam pozyskać.
W fachu pośredniczym zawsze uważałam za dobry znak, jeśli
kupa ludzi życzyła mi śmierci.
- Jeśli nie ja, to kto? - parsknęłam śmiechem. - Czyżbyś
podejrzewał, że ktoś chce dopaść Profesora?
Jesse jednak pozostał poważny.
- Pomyśł, Susannah - nalegał. - Czy w samochodzie nie było
kogoś, kogo ktoś inny mógłby chcieć widzieć ciężko rannym
albo nawet zabitym?
Spojrzałam na niego, mrużąc oczy.
- Coś wiesz - stwierdziłam bezbarwnym tonem.
- Nie. - Jesse pokręcił głową. - Ale...
- Ale co? Boże, nienawidzę, kiedy rzucasz takie tajemnicze
ostrzeżenia. Powiedz mi po prostu.
- Nie. - Znów pokręcił głową. Tym razem energiczniej. -
Pomyśl, Susannah.
Westchncłam. Kiedy wpadał w taki nastrój, nie dało się z nim
dyskutować. Trudno mieć do niego pretensję, że chciał się ba-
wić w pana Miyagi i Karate Kida. W końcu, co on ma lepszego
do roboty.
Wypuściłam ze świstem powietrze, aż mi grzywka zafalowa-
ła.
- W porządku - powiedziałam. - Ludzie, którzy nie przepa-
dają za kimś, poza mną... Niech się zastanowię. - Ożywiłam
się. - Debbie i Kelly nie są zachwycone Giną. Odbyłyśmy krót-
kie, nieprzyjemne starcie w toalecie tuż przed tym, jak to się
stało. To jest, ten wypadek. - Zmarszczyłam brwi. - Nie wy-
obrażam sobie jednak, żeby przecięły linkę hamulcową, aby
się jej pozbyć. Po pierwsze, wątpię, żeby w ogóle wiedziały, co
to jest linka hamulcowa ani gdzie jest. Po drugie, mogłyby się
pobrudzić, włażąc pod samochód. Wiesz, złamać paznokieć,
wysmarować włosy olejem... Debbie pewnie by się nie przejęła,
I ll-Kraksawgórach l ol
ale Kelly? Na pewno nie. W dodatku musiałyby zdawać sobie
sprawę, że mogłyby doprowadzić do śmierci Zpiącego i Przy-
ćmionego, a tego by nie chciały.
- Oczywiście, że nie - powiedział cicho Jesse.
Ten jego beznamiętny ton, którym wymówił te słowa, na-
prowadził mnie na trop.
- Przyćmiony? - Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. -
Kto chciałby, żeby zginął Przyćmiony? Albo, na przykład, Spią-
cy? Ci chłopcy są tacy... tępi.
- Czy żaden z nich - zapytał Jesse tym samym beznamięt-
nym tonem - nie zrobił czegoś, co mogło kogoś rozgniewać?
- No, pewnie - stwierdziłam. - Spiący niekoniecznie, ale
Przyćmiony? Zawsze robi kretyńskie dowcipy w rodzaju roz-
rzucania ludziom książek po całej klasie... - Głos mi zamarł.
Pokręciłam głową.
- Nie - powiedziałam. - To niemożliwe.
- Jesteś pewna?
. - Nie, nie rozumiesz. - Wstałam i zaczęłam chodzić po po-
koju. W którymś momencie przez okno wślizgnął się Szatan.
Usiadł na podłodze u stóp Jesse'a, łiżąc się zawziecie swoim
przypominającym papier ścierny jęzorem.
- To znaczy, on tam był - wyjaśniłam. - Michael był tam
zaraz potem, jak to się stało. Pomógł nam wysiąść z samocho-
du. On... - Ostatni raz widziałam Michaela w momencie, gdy
zamykały się za mną, Giną, Zpiącym, Przyćmionym i Profeso-
rem drzwi karetki. Twarz Michaela była blada, nawet bardziej
niż zwykle - i zmartwiona.
Nie.
- To po prostu... - Doszłam do rozkładanego łóżka Giny, za-
nim odwróciłam się ponownie twarzą do Jesse'a. - To po prostu
niemożliwe. Michael nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.
Jesse się roześmiał. Nie było jednak w tym śmiechu wesołości.
162
- Naprawdę? Znam czworo ludzi, którzy mogliby mieć od-
mienne zdanie na ten temat.
- Ale dlaczego mialby to zrobić? - Pokręciłam głową tak
mocno, żeby włosy zafalowały. - To znaczy, Przyćmiony to
dupek, to prawda, ale żeby chcieć go zamordować? I kilkoro
niewinnych ludzi na dodatek? Ze mną włącznie? - Odwróci-
łam urażone spojrzenie od Szatana, który ssał łapę, próbując
usunąć brud spomiędzy poduszeczek. - Michael nie mógłby
z pewnością pragnąć mojej śmierci. Jestem jego szansą na part-
nerkę na balu szkolnym!
Jesse milczał. I podczas tej chwili ciszy coś sobie przypo-
mniałam. A to spowodowało, że zaparło mi dech w piersiach.
- O Boże - jękncłam, opadając na rozkładane łóżko.
Na twarzy Jesse'a obojętnośc zastąpił niepokój.
- Co się dzieje, Susannah? yle się czujesz?
Skinęłam głową.
- Och, tak... - Wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem
w ścianę naprzeciwko.  Chyba się pochoruję, Jesse... on mnie
pytał, czy chciałabym z nim pojechać. Tuż przedtem, jak to się
stało. Nalegał, żebym z nim pojechała. A kiedy Spiący oświad-
czył, że muszę jechać z nimi albo powie mamie, myślałam, że
się pobiją. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl