[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Strażnicy przez chwilę stali jak wmurowani, aż wreszcie się ocknęli.
- Co to, u diabła?! - zawołał jeden do swych kolegów. - Macie zamiar pozwolić odejść temu
norweskiemu łajdakowi?
Oskarżał towarzyszy w sposób typowy dla ludzi tego pokroju, przecież on także powinien był
zatrzymać intruza.
Rzucili się do drzwi, zakłębili, aż wreszcie wyskoczyli jak wyciśnięci z tuby.
Dziedziniec okazał się pusty.
- Ale przecież nie mogli, ot tak, po prostu zniknąć! Szukajcie, do diabła!
- Warta! Warta! - krzyczał jeden w stronę wieżyczki strażników. - Nie zauważyliście
wychodzących stąd dwóch mężczyzn?
Rozpierzchli się na wszystkie strony jak wystraszone kurczęta. Zawyły syreny ogłaszające
alarm.
Ale norweskiego łajdaka i jego tajemniczego wybawiciela nie udało się odnalezć.
W warsztacie samochodowym należącym do Andre, w dawnej kuzni Lipowej Alei, pracował
mechanik, sympatyczny młody człowiek, który przybył do Oslo z Gudbrandsdalen, żeby
zostać kimś. Kilka lat temu zgłosił się na ogłoszenie w gazecie - Andre szukał pomocnika do
warsztatu. Okazał się solidny, zdolny, pracowity.
Tylko trochę powolny. Z głową miał wszystko w porządku, ale ruszał się niezbyt szybko i
cedził słowa, jak to często zdarza się u ludzi ze wsi. Zawsze podziwiał Mari Voldenów i
przykro mu było, gdy wraz z siostrą wyprowadziła się do domu Christy po drugiej stronie
Oslo.
A potem Mari wróciła do domu, zraniona i przygnębiona.
Mechanik Ole Jorgen cierpiał wraz z nią. Ostrożnie witał się z dziewczyną, gdy przybyła z
wizytą do Lipowej Alei. Biedna, taka blada i przybita, zawstydzona, nie pomagało, że
wszyscy traktowali ją serdecznie. Nie śmiała spojrzeć innym w oczy.
Któregoś dnia Olemu Jorgenowi udało się nawiązać z nią rozmowę na jakiś błahy temat.
Dziewczyna była płochliwa jak łania, widoczny stał się już jej stan. Młody mechanik dał jej
jednak do zrozumienia, że bardzo ją sobie ceni i stoi po jej stronie.
146
Mari odkryła istnienie Olego Jorgena. Chłonęła jak gąbka jego zainteresowanie i życzliwość.
Oboje, zakłopotani, pozdrawiali się coraz serdeczniej, zamieniali parę słów, aż wreszcie
nadszedł dzień, kiedy Mari z własnej inicjatywy odwiedziła Olego Jorgena w warsztacie.
Potrzebna jej była co prawda pomoc w naprawie roweru, ale był to początek miłej, ciepłej
przyjazni. O niczym więcej z jej strony nie mogło być na razie mowy, ale wszyscy naokoło
widzieli, że Ole Jorgen ma poważne zamiary i naprawdę pokochał dziewczynę. Cały ród
Ludzi Lodu trzymał kciuki i miał nadzieję, że sprawy przyjmą pomyślny obrót. Oby tylko Mari
zrozumiała, co dla niej dobre!
Ale Benedikte przestrzegała przed nadmiernym optymizmem. Nie narzucajcie dziewczynie
małżeństwa z człowiekiem, którego być może wcale nie kocha , ostrzegała co bardziej
niecierpliwych.
Mari urodziła córeczkę, której po Chriście nadała imię Christel. Abel mógł sobie mówić o
tradycji imion biblijnych ile tylko chciał, Mari najbardziej ze wszystkiego pragnęła zapomnieć,
że to jego syn jest ojcem dziewczynki.
A Ole Jorgen wyznał Mari, że chętnie przejmie odpowiedzialność za dziecko, będzie dla
małej jak ojciec, jeśli tylko...
Mari się zgodziła. Nie miała czasu zastanawiać się i poddawać swoich uczuć próbie. Nie
złączyła ich burzliwa miłość, ale dziewczyna przywiązała się do Olego Jorgena, była mu
oddana, a to przecież dobra podstawa, by zbudować na niej małżeństwo. Namiętności
szybko przemijają, prawdziwa przyjazń może przetrwać znacznie dłużej.
Cała rodzina odetchnęła z ulgą. Mari i Ole Jorgen wzięli cichy ślub, a gdy zbliżał się dzień
świętego Jana, Mari znów spodziewała się dziecka, choć jej córeczka miała zaledwie kilka
miesięcy. Ale prawdą widocznie było to, co usłyszał kiedyś Vetle: to jego rodzina miała się
rozrosnąć i dać szansę rodowi Ludzi Lodu, by przetrwał dłużej.
Mari dobiła do bezpiecznej przystani. Zadowolona, szczęśliwa, że ma swoją małą
dziewczynkę. Prosty mężczyzna, taki jak Ole Jorgen, był dokładnie tym, czego Mari,
dziewczyna o tak nadwątlonym poczuciu własnej wartości, potrzebowała. Gdyby poślubiła
mężczyznę traktującego ją z góry, jej kompleks niższości jeszcze by się pogłębił.
Problemy Mari jakoś się więc rozwiązały.
Gorzej przedstawiała się sprawa z Karine.
Na wiadomość, że Jonathana zabrano do Niemiec, coś się w niej załamało. Wszystko - brak
wiadomości o losach brata, wspomnienie o mężczyznie, którego zabiła w lesie, trudny do
pokonania dystans w stosunku do chłopców, zwłaszcza wobec Joachima, jej dobrego,
cierpliwego przyjaciela - wszystko to ciążyło jej nieznośnym brzemieniem.
Gdyby nie mały Shane, po prostu nie miałaby siły dalej żyć. Tak jak wiele kobiet
znajdujących się w trudnej sytuacji całą winą obarczała siebie.
147
Ale Shane dodawał życiu blasku. Potrzebował jej, z entuzjazmem podchodził do
wszystkiego co nowe i wymyślał takie figle, że Karine na długie chwile zapominała o smutnej
rzeczywistości.
Shane miał stary sweter, którego używał jako smoczka. Trochę się tego wstydził,
najwyrazniej uważał, że nie przystoi to psu, który już prawie skończył rok. Sweter stał się
jego własnością zaraz po tym, jak pewnego dnia wygryzł w nim dziury. Shane od razu uznał
go za swój najcenniejszy skarb, widocznie kojarzył mu się z czymś bardzo przyjemnym. Brał
go między przednie łapy, ssał, prężąc się jak kot, i zasypiał. Bardzo był wrażliwy na
prześmiewki Efrema, urażony chował się wtedy w kąt.
Sąsiad sprawił sobie szczeniaka, nowofundlanda, i oba psy urządzały teraz dzikie harce. Ale
Shane'a wyraznie dziwił Russ, bo takie imię otrzymał ów nowy kompan. Ciągle rósł, wkrótce
oba były tej samej wielkości, aż wreszcie Russ przerósł Shane'a. Nie zdawał sobie sprawy,
że jest wielki i ciężki jak walec drogowy, i Shame nie zachwycał się już zabawą z nim tak jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]