[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wren podniosła słuchawkę telefonu. Nadal nie działał. Najwidoczniej zła pogoda utrudniała
naprawę. No i święta. Zwykle reperowali szybciej. Gdyby miała czynny telefon, zadzwoniłaby do
koleżanki ze szkoły, Mary Beth Armand. Ot, aby z kimś porozmawiać.
Może to i dobrze, że linia jest uszkodzona. Właściwie o czym miałaby mówić z Mary Beth? Ze
zrobiła z siebie idiotkę? I żeby w szkole rozeszły się plotki na jej temat?
Usiadła w bujanym fotelu przy kominku. Zaczęła się kołysać. Tam i z powrotem, tam i z powrotem.
Skąd jej przyszło do głowy całować Keegana. I co chciała tym osiągnąć? Czego właściwie chciała
od tego mężczyzny?
Szukała ramienia, na którym mogłaby się wesprzeć... Tak, chyba o to chodziło. I żeby pokochać
kogoś... Tak dawno nie kochała.
Głęboko westchnęła, zatrzymała bujak i wstała. Poszła do kuchni zmyć naczynia. Włączyła radio, by
zagłuszyć
SAMOTNI KOCHANKOWIE
123
własne myśli. Nadawano kolędy. O radości, o miłości, o braterstwie ludzi. Wren zaczęła nucić
razem z chórami.
Ze spotkania z Keeganem wyniosła nowe doświadczenie: trzeba mieć inny stosunek do życia. Nie
wolno być zawsze w cieniu, kryć się, unikać ludzi. Nie wolno też wykorzystywać kalectwa jako
wytłumaczenia takiego zachowania. Otrzymała lekcję... Spotkała człowieka, którego lęki były
silniejsze niż jej lęki. Którego potrzeby były większe niż jej potrzeby. Potrzeby czego? Spełnienia
i udowodnienia, że się potrafi coś zrobić.
Keegan Winslow, nie wiedząc o tym, spełnił rolę lustra. Dostrzegła w nim to, co jej się nie podobało
w sobie. Teraz już wiedziała, jak powinna postępować. Przede wszystkim musi zmienić tryb życia
na otwarty, przestać stronić od ludzi, pokonać nieśmiałość. Jeśli tego nie uczyni, wkrótce upodobni
się do Keegana, człowieka zgorzkniałego i wyobcowanego ze społeczeństwa. Keegan odrzuca po-
moc nawet wtedy, gdy jest mu bardzo potrzebna. Pławi się w cierpieniach.
Swoją drogą to szczęście, że właśnie taki człowiek jak on pojawił się na progu jej domu. Dzięki
niemu wie, jak ma postępować. A przede wszystkim, że ma przestać użalać się nad sobą i własną
samotnością, ma zainteresować się życiem i pomagać innym. Pomagając Keeganowi, już otworzyła
się na innych. Ponadto spostrzegła, że odradza się w niej zdolność kochania... Nie, niekoniecznie
Keegana, zastrzegła w myślach.
No tak, powinna być mu wdzięczna za ten niespodziewany i nie uświadomiony sobie przez samego
Keegana bożonarodzeniowy prezent.
124
SAMOTNI KOCHANKOWIE
W radiu skończyła się kolęda, a po chwili rozległ się podniecony głos spikera:
- Godzina dziesiąta, moi mili! Czas na wiadomości. Niestety, nawet w Wigilię bywają wiadomości
złe. Otóż otrzymaliśmy przed chwilą komunikat..."
Wren przerwała wycieranie talerza i sięgnęła do pilota. Nie była w nastroju do wysłuchiwania bzdur
o tym, jak to Zwięty Mikołaj wraz z reniferami wpadł do rowu. Ręka zawisła jej jednak w powietrzu,
gdy usłyszała następne zdanie:
- Grozny przestępca został zauważony w okolicach Stephenville. Jest to skazany za morderstwo
więzień, który przed sześcioma miesiącami zbiegł z więzienia Juliet. Rzecznik policji wyjaśnił, że
dlatego teraz podaje się ten fakt, ponieważ dopiero dzisiaj po raz pierwszy zauważono zbiega na
drodze prowadzącej do farm na południe od Stephenyille..."
Wren krzyknęła: O Boże!" i zastygła z talerzem w ręku.
- Chodzi o niejakiego Connora Hellera z Chicago, lat trzydzieści pięć, wzrost 188 centymetrów i
waga... Uwaga!... ponad sto czterdzieści kilogramów - kontynuował spiker. - Jest niebezpieczny,
najprawdopodobniej uzbrojony. Odbywał karę więzienia za podpalenie domu znanego
chicagowskiego policjanta. W pożarze zginęła żona i córka policjanta, a policjant został poważnie
poparzony, podobnie jak sam Heller, którego znakiem szczególnym jest teraz blizna na szyi i
plecach. Podpalenie było zemstą za zabicie brata Hellera, Victora, podczas obławy na gang
narkotykowy..."
SAMOTNI KOCHANKOWIE
125
Wren czuła, że z twarzy odpłynęła jej cała krew. Wyrwała się z odrętwienia i zaczęła spacerować po
kuchni, by zacząć racjonalnie myśleć. Powróciły wszystkie lęki, jakie miała, gdy przed trzema
dniami ktoś zapukał do jej drzwi. Wpadła wtedy nawet w panikę.
Heller jest z Chicago. Keegan także. Obaj mają po trzydzieści pięć lat. Heller jest wysoki. I Keegan
jest wysoki. Nie pasuje tylko waga. Ale Heller mógł schudnąć, bo od miesięcy ucieka, kryje się.
Jednakże instynkt podszeptywał jej, by nie wyciągała pochopnego wniosku, choć wydawał się
oczywisty. Fotografia Keegana... Zginęła przecież matka z dzieckiem...
Ale ta blizna... ? To jest przecież dowód niezbity. Blizna w tym samym miejscu...
Zbielałymi ustami wyszeptywała jakąś modlitwę, która miałaby sprawić, że Keegan nie jest
Hellerem. Modlitwa tu nic nie pomoże, słyszała, co słyszała. Keegan jest Hellerem, a ona, jak
ostatnia idiotka, oddała mu właśnie grozne magnum.
Keegan leżał na łóżku wpatrzony w sufit. Słyszał kolędy nadawane przez radio, ale nie myślał o
świętach, tylko o postaciach odgrywających dominującą rolę w jego świadomości. Nieustannie
przypominała mu się twarz Maggie i buzia Kate, chyba po raz setny zabijał ich mordercę, Connora
Hellera, z czułością powracał też myślami do Wren. Podziwiał jej odwagę i cierpliwość w stosunku
do obcego przybysza. %7łałował, że nie potrafi zrewanżować się jej uczuciem, ale nie wolno mu było
zejść z drogi zemsty. A potem...? Kto wie, co stanie się potem z mści-
126
SAMOTNI KOCHANKOWIE
cielem. I dlatego właśnie on, Keegan, nie może sobie pozwolić na słabość pokochania tej kobiety.
Zwłaszcza, że Wren Matthews jest po prostu utykającą i niezdarną, przerażoną nauczycielką, naiwną
jak dziecko. Oddała mu przecież magnum.
To nieprawda, wykrzyknął do siebie. To nieprawda, co teraz o niej pomyślał. Specjalnie buduje mur,
żeby go od niej odseparował. Wren jest cudowną kobietą.
Pod poduszką trafił na zimną stal magnum. Jak to dobrze, że odzyskał broń. Będzie mu potrzebna...
Przymknął oczy i zaczął szukać w myślach przekonujących argumentów, dlaczego będzie mu
potrzebna. Wspomnieniami powrócił do przeszłości. To już półtora roku temu! Stanęła mu w oczach
scena pożaru. Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. Była godzina czwarta rano. Właśnie wracał do
domu po kilkunastogodzinnej ciężkiej służbie. Szedł pieszo, bo samochód zostawił Maggie, a ze
stacji do siebie miał tylko dwa kilometry. Idąc, coś poczuł. Dym! Zdziwił się, że o tej porze roku i
dnia ktoś pali w kominku. Potem nad dachami domów zobaczył płomienie i nagle otrzezwiał. Puścił
się pędem. Miał nadzieję, że jego strach jest bezpodstawny.
Palił się właśnie jego dom.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]