[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie brakowało, przepoiło wszystkie rzeczy swoim zapachem. Jeśli nie da
go się usunąć przy pomocy jakiegoś środka, Karl miał w perspektywie
chodzenie w oparach tego zapachu jeszcze przez długie miesiące.
Przy wydobywaniu kilku przedmiotów leżących na samym spodzie
były to: kieszonkowa Biblia, papier listowy i fotografia rodziców
zsunęła się Karlowi czapka z głowy i wpadła do kuferka. W jej dawnym
otoczeniu rozpoznał ją natychmiast, była to jego czapka, czapka, którą
matka dała mu jako czapkę podróżną. Z ostrożności nie nosił tej czapki
na statku, ponieważ wiedział, że w Ameryce nosi się powszechnie czapki,
a nie kapelusze, wobec czego nie chciał jej zniszczyć jeszcze przed
przyjazdem. Teraz za to posłużyła ona panu Greenowi, aby zabawić
się kosztem Karla. Czy może i to także wuj mu polecił? I mimo woli
wściekłym ruchem pchnął wieko kuferka, które zatrzasnęło się z hałasem.
Teraz nic już nie mogło pomóc, obydwaj śpiący obudzili się.
Najpierw jeden przeciągnął się i ziewnął, zaraz po nim uczynił to drugi.
W dodatku prawie cała zawartość kuferka była rozłożona na stole; jeśli
to byli złodzieje, wystarczyło, by podeszli i wybrali, co zechcą. Nie tylko
po to, żeby uprzedzić tę możliwość, lecz także, żeby od razu wyjaśnić
sytuację, Karl ze świecą w ręku podszedł do leżących i wytłumaczył im,
jakim prawem tu się znajduje. Ci zdawali się zupełnie nie oczekiwać tego
tłumaczenia, gdyż zbyt jeszcze zaspani, żeby móc mówić, patrzyli tylko
na niego bez zdziwienia. Obydwaj byli bardzo młodzi, lecz ciężka praca
lub nędza uwydatniła przedwcześnie kości w ich twarzach, zaniedbany
zarost okalał podbródki, od dawna nie strzyżone włosy mierzwiły im się
na głowach, a teraz jeszcze zaspani przecierali i cisnęli kłykciami palców
zapadnięte oczy.
Karl chciał wykorzystać ich chwilową słabość i dlatego powiedział:
Nazywam się Karl Rossmann i jestem Niemcem. Ponieważ mamy
wspólny pokój, proszę, żeby mi panowie powiedzieli także swoje
nazwiska i narodowość. Od razu też oświadczam, że nie roszczę sobie
praw do łóżka, ponieważ przyszedłem tak pózno i w ogóle nie mam
zamiaru spać. Poza tym niech panów nie razi moje piękne ubranie, jestem
zupełnie biedny i nie mam żadnych widoków przed sobą.
Mniejszy z dwóch ten, który miał buty na nogach dał do
zrozumienia ruchem ramion, nóg i minami, że go to wszystko zupełnie
nie interesuje i że w ogóle teraz nie pora na tego rodzaju gadaninę, położył
się z powrotem i natychmiast zasnął; drugi, mężczyzna o śniadej cerze,
także położył się z powrotem, lecz przed zaśnięciem powiedział jeszcze z
niedbale wyciągniętą ręką:
Tamten nazywa się Robinson i jest Irlandczykiem, ja nazywam się
Delamarche, jestem Francuzem i proszę teraz o spokój.
Zaledwie to powiedział, potężnie zaczerpnąwszy oddechu zdmuchnął
świecę Karla i z powrotem opadł na poduszkę.
To niebezpieczeństwo jest zatem na razie zażegnane powiedział
sobie Karl i wrócił do stołu. Jeśli nie udawali senności, to wszystko
dobrze. Przykre tylko, że jeden z nich był Irlandczykiem. Karl nie
wiedział już dokładnie, w jakiej książce czytał kiedyś w domu, że w
Ameryce należy się strzec przed Irlandczykami. Podczas swego pobytu
u wuja miał wprawdzie doskonałą sposobność, aby do głębi zbadać
zagadnienie niebezpieczeństwa ze strony Irlandczyków, ale ponieważ
czuł się już na zawsze dobrze usytuowany, zupełnie tego zaniedbał. Teraz
chciał przynajmniej obejrzeć sobie dokładnie tego Irlandczyka przy
blasku świecy, którą znowu zapalił, przy czym przekonał się, że właśnie
on wyglądał znośniej niż Francuz. Miał nawet jeszcze ślady zaokrąglenia
policzków i uśmiechał się we śnie całkiem przyjaznie, o ile Karl mógł to
stwierdzić z pewnego oddalenia, unosząc się na palcach.
Mimo wszystko, z mocnym postanowieniem, żeby nie usnąć, Karl
usiadł na jedynym krześle w pokoju, odłożył tymczasem na pózniej
zapakowanie kuferka, gdyż miał przecież na to jeszcze całą noc, i zaczął
przewracać kartki Biblii, ale jej nie czytał. Potem wziął do ręki fotografię
rodziców, na której jego niski ojciec stał bardzo wyprostowany, podczas
gdy matka siedziała przed nim nieco zagłębiona w fotelu. Ojciec trzymał
jedną rękę na oparciu fotela, a drugą, zwiniętą w pięść, na ilustrowanej
książce, która rozłożona była na stojącym obok, małym, ozdobnym
stoliczku. Istniała jeszcze inna fotografia, która przedstawiała Karla razem
z rodzicami. Na tej ojciec i matka surowo na niego patrzyli, podczas gdy
on, z polecenia fotografa, musiał patrzeć w aparat. Ale tej fotografii nie
dostał na drogę.
Tym dokładniej oglądał leżącą przed nim i z rozmaitych stron
usiłował pochwycić spojrzenie ojca. Lecz ojciec, jakkolwiek Karl
zmieniał jego wygląd rozmaitym ustawianiem świecy, nie chciał ożyć,
jego poziomy, bujny wąs też nie był podobny do rzeczywistego, to nie
było dobre zdjęcie. Matka natomiast była przedstawiona lepiej, miała usta
skrzywione, jakby jej zadano cierpienie i jakby zmuszała się do uśmiechu.
Karlowi wydawało się, że dla każdego, kto ogląda zdjęcie, musiało to
być tak uderzające, że już w następnym momencie wydało mu się
znowu, iż wrażenie to jest za silne i prawie bezsensowne. Jakże można z
jednego zdjęcia czerpać tak bardzo nieodwołalne przekonanie o ukrytych
uczuciach osoby sfotografowanej! I na chwilę odwrócił spojrzenie od
zdjęcia. Gdy znów powrócił do niego wzrokiem, uderzyło go, iż ręka
matki, zwisająca całkiem na przodzie z poręczy fotela, jest tak blisko,
że można by ją ucałować. Pomyślał, czy może jednak nie byłoby dobrze
napisać do rodziców, jak to istotnie oboje (a ojciec ostatnio w Hamburgu
bardzo surowo) mu przykazywali. Wprawdzie owego straszliwego
wieczoru, kiedy matka stojąc przy oknie zawiadomiła go o podróży do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]