[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Smisem, Piórem i innymi, penetrowali północną część Krótkiego Miasta w poszukiwaniu dobrych, pewnych
met do wąchania kleju. Znalezli ich sporo - opuszczone garaże przy Stacji, gęste krzaki na torowiskach,
strychy, kamienice przeznaczone do rozbiórki, w ostateczności nawet nieskończenie długie piwnice falow-
125
ca przy Elbląskiej. Banderoza miała jednak tę niewątpliwą zaletę, że zapewniała całkowitą dyskrecję,
niezbędną przy buchaniu zarówno ze względu na przenikliwy zapach rozpuszczalników, jak i
niekonwencjonalne zachowania uczestników zabaw. Profesjonalne buchanie wymagało odosobnienia,
zamknięcia w pewnym, zaufanym kręgu ludzi, którzy nie mogli zaskoczyć głupimi pomysłami. Dudek brał
kilka razy udział w takich seansach i pamiętał, że bardziej przypominały one spotkania spirytystyczne niż
narkomańskie nasiadówki. Nigdy nie mógł zrozumieć fenomenu zbiorowej wyobrazni, która narzucała
wszystkim chłopakom z reklamówkami przy ustach i uwalanymi rękawami te same wizje. Jakby wszyscy
naraz wchodzili przez tę samą furtkę. Profesjonaliści zazwyczaj widywali diabły, szkielety, wrony zmieniały
się w posłańców złych nowin, a cały świat w kłąb groznych, nieodgadnionych energii. Ciała ludzkie
promieniowały różnymi kolorami światła, z palców wytryskiwały strumienie siły, niektórzy zarzekali się, że
dzięki buchaniu mają możliwość spotkań ze zmarłymi. Przypominali epileptyków, mocowali się z
nieznanymi siłami, błądzili w gąszczu nagle zmaterializowanych wizji, rozgarniając rękami pozornie puste
powietrze i wykrzykując niezrozumiałe, bełkotliwe hasła. Z zewnątrz musieli wyglądać na świrów, dlatego
Banderoza była niezbędna. Większy komfort zapewniały jedynie lasy, otaczające Krótkie Miasto ciasnym
kręgiem, ale do nich urządzali wyprawy rzadko kiedy - byli zbyt leniwi. Dudkowi po baletach na Banderozie
pozostało wspomnienie syntetycznego, lepkiego niesmaku w ustach, kilka wizji i utwierdzane w miarę
upływu lat przekonanie, że świat, jaki wtedy ujrzał, nie mógł być do końca wytworem fantazji. Miał wrażenie,
że przez chwilę widział lepiej i więcej, poświata dookoła ludzi i przedmiotów nie była przecież niczym
innym jak
l
aurą, do której widzenia mistrzowie medytacji dochodzili całymi latami. A Sasza? Sasza, który za każdym
razem ćwiczył ciosy karate i walczył z cieniem? Opowiadał, że ukazuje mu się Bruce Lee i uczy go ciosów,
wszyscy pękali ze śmiechu, dopóki nie wziął udziału w regionalnych zawodach karate tradycyjnego. Zajął
wtedy drugie miejsce na kilkudziesięciu startujących. Poszli całą bandą oglądać te zawody. Po odebraniu
dyplomu Sasza zszedł z maty, trenerzy próbowali go zaczepiać, pytać, w jakiej sekcji nauczył się tak dobrze
poruszać. Co miał im Sasza powiedzieć? Ze na Banderozie? Uśmiechnął się tylko niewyraznie i szybko
uciekł do szatni.
Dudek nie poszedł w tym kierunku. Nawet jeżeli ta droga na skróty odkrywała jakieś dzikie możliwości,
kosztowała zbyt wiele. Szopa nie zszedł z niej nigdy i konsekwentnie parł do przodu. Podobno ostatnio na
Banderozie mówili na niego dla śmiechu Tata" - dwadzieścia sześć lat i buchał z gówniarzami z
podstawówek. Był najbardziej konsekwentny.
Wyszli spomiędzy bloków i szybko przecięli Pomorską, gnąc się od kąśliwych uderzeń wiatru. Skręcili w
wąski skrót pomiędzy starymi zakładami, teraz zajętymi na potrzeby hurtowni i sklepów spożywczych, a
majaczącym w głębi zapuszczonego, bezlistnego ogrodu przedwojennym domem. Dróżka prowadząca do
muru ciepłowni i dalej w lewo, w kierunku szlabanu kolejowego, nie należała do ulubionych miejskich
promenad spacerowych. Latem chodzili nią czasem działkowicze albo robotnicy, ale zimą straszyła pustką i
błotno-śniegową, przemieszaną ze zwiędłymi liśćmi breją, w której zapadały się buty. Należała w całości do
zimy i deszczu.
Zatrzymali się przy murze. Po prawej stronie, tuż przy ogrodzeniu hurtowni, widniała szczelina, zagrodzona
deskami i ku-
126
127
pą śmieci. Z obrzydzeniem wcisnął się w szparę, depcząc po pojemnikach od farby, gruzie i pustych
butelkach. Wyobraził sobie, że jego noga grzęznie w gównie albo zeszłorocznym truchle psa. Chłopaki
dbają o BHP" - pomyślał, popychając deskę. Upadła w błoto z lepkim plaśnięciem. Ruszył dalej, pomiędzy
gołymi krzakami bzu, udając, że nie słyszy sapania Grubasa. Kilkadziesiąt metrów dalej ogrodzenie hurtowni
kończyło się, ustępując miejsca tylnej ścianie zbudowanego z pustaków ciągu magazynów. Mur ciepłowni
gwałtownie zginał się pod kątem prostym, dochodząc do ceglanej ściany. Byli na miejscu.
Nic. %7ładnych śladów, niedopitej butelki po wiśniówce, żadnego śladu w błocie, który wskazywałby na
niedawną wizytę. Mógł tu nocować cały batalion albo jeden Szopa, mogło nie być nikogo. Dudek pokręcił
się wzdłuż murów, szukając jakichś tropów, sam nie wiedział dokładnie czego. Nic. Chciał zarządzić odwrót,
powiedzieć nic tu po nas, spierdalamy, wracam spać", ale jego wzrok padł na niewielkie palenisko w
jednym z rogów. Zawsze palili ogień na środku, żeby grzał całą załogę, latem wiatr tu nie szalał i łatwo było
rozniecić żar. Pochylił się, zdjął rękawiczkę i delikatnie położył dłoń na popiele.
- Nic z tego - rzucił z rozczarowaniem. - Zimny jak nieboszczyk po kąpieli. Pewnie w ogóle się nie paliło
albo...
Przerwał nagle, wyczuwając pod jednym z palców niewielki kształt. Pochylił się jeszcze bardziej i niemal
zarył czerwonym od zimna nosem w ziemię. Dmuchnął delikatnie, lżejsze i mniej nasiąknięte wilgocią
drobinki rozbiegły się na boki. Delikatnie wyjął z paleniska zwęglony kawałek, nie większy od czubka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]