[ Pobierz całość w formacie PDF ]
30
nawet pięści szlachetnego ojca zalewa zorza błogiego leciutkiego jak puch uśmiechu. Tajem-
niczo mrugając pochyla się do ucha dziennikarza i szepcze:
– Żeby tak wykurzyć z waszej Aleksandrynki Potiechina, żeby tak całą jego trupę fiu–ut!
Żeby stworzyć nową trupę, prawdziwą, nie rozbałamuconą, żeby tak poszukać w Riazaniach i
Kazaniach takiego antreprenera, żeby tak, wiesz, umiał trzymać w garści.
Szlachetny ojciec aż zachłystuje się i rozmarzony ciągnie patrząc na dziennikarza:
– Żeby tak wystawić Śmierć Ugolina i Belizariusza albo odwalić choćby tego potępieńca
Otella, albo też machnąć, wiesz, Ograbioną pocztę, a zobaczyłbyś, jaką bym miał kasę! Prze-
konałbyś się, co to jest prawdziwa gra i talent!
Przełożyła Irena Bajkowska
31
DWA SKANDALE
– Źle, do diabła! Jeżeli te kozły– tenory nie przestaną fałszować, to wyjdę natychmiast.
Ruda niech patrzy w nuty! Ta, trzecia z prawej strony, ruda – do pani mówię! Skoro pani nie
umie śpiewać, to po kiego diabła pchać się na scenę z tym wronim krakaniem? Zaczynać od
początku!
Krzyczał tak i walił w partyturę dyrygencką pałeczką. Tym kudłatym panom dyrygentom
wiele wybacza się, zresztą nie sposób inaczej. Przecież kiedy posyła was do diabła, złorzeczy
i rwie sobie włosy, to tym samym staje w obronie świętej sztuki, z której nikt nie śmie żarto-
wać. Stoi na jej straży i gdyby nie on, któż z nich nie wyrzucałby w powietrze tych ohydnych
półtonów, które co chwila gotowe są rozstroić i zabić harmonię? To on strzeże harmonii i za
nią gotów jest powiesić cały świat i sam się powiesić. Nie można się na niego gniewać. Gdyby
stawał we własnej obronie, to co innego!
Lwia część jego gorzkiej i pieniącej się żółci przypadała w udziale rudej dziewczynie, trze-
ciej na prawym skrzydle. Gotów był ją połknąć, wepchnąć pod ziemię, połamać i wyrzucić
przez okno. Ruda fałszowała najbardziej, więc pogardzał nią i nienawidził najmocniej na
świecie. Gdyby się zapadła pod ziemię, gdyby umarła tutaj, na jego oczach, gdyby umorusany
lampkarz zapalił ją zamiast lampy albo zbił publicznie, on, dyrygent, nie posiadałby się ze
szczęścia.
– A niechże panią diabli! Proszę wreszcie zrozumieć, że tyle się pani zna na muzyce i
śpiewie, co ja na łowieniu wielorybów! Do pani mówię, rudzielcze! Niechże jej ktoś wyjaśni,
że to nie „fa dis”, ale samo „fa”! Nauczcie nut tego nieuka! No, niech pani śpiewa sama! Pro-
szę zaczynać! Drugie skrzypce, do diabła z tym nie smarowanym smyczkiem!
Ona zaś, osiemnastoletnia dziewczyna, stała, patrzyła w nuty i drżała jak struna, którą
mocno szarpnięto palcem. Jej drobną twarzyczkę co chwila oblewała łuna. W oczach lśniły
łzy, gotowe w każdej chwili stoczyć się na znaczki muzyczne o czarnych szpilkowych głów-
kach. Byłaby szczęśliwa, gdyby jedwabiste złote włosy, opadające jak kaskada na ramiona,
mogły ukryć jej twarz przed ludźmi.
Pierś jej wzdymała się pod sznurówką niczym fala. W opiętej piersi aż kotłowało się od
straszliwych uczuć: smutek, wyrzuty sumienia, pogarda dla siebie, strach... Biedna dziewczy-
na czuła się winna, wyrzuty sumienia szarpały jej trzewia. Zawiniła wobec sztuki, dyrygenta,
kolegów, orkiestry, a z pewnością zawini wobec publiczności... Po tysiąckroć będą mieli ra-
cję, jeżeli ją wygwiżdżą. Bała się spojrzeć na ludzi, była pewna, że wszyscy patrzą na nią z
nienawiścią i pogardą... A przede wszystkim on! On gotów jest cisnąć ją na kraj świata, jak
najdalej od swych muzykalnych uszu.
„Boże, spraw, żebym śpiewała, jak należy!” – myślała – i w jej silnym drżącym sopranie
słychać było nutkę rozpaczy.
Nie chciał zrozumieć tej nutki, lecz klął i szarpał swe długie włosy. Gwizdać na czyjeś tam
cierpienia, skoro wieczorem jest spektakl!
– To już ponad siły! Ta dziewczyna zamorduje mnie dziś swym koźlim beczeniem! Nie
primadonna z pani, ale praczka! Odbierzcie tej rudej nuty!
32
krawacie i wąsikach.
Ale i w domu nie dawał jej spokoju. Przyjechawszy z teatru dziewczyna rzuciła się na łóż-
ko. Schowała głowę pod poduszkę, ale i tam widziała jego fizjonomię, wykrzywioną gnie-
wem. Zdawało się jej, że swą pałeczką smaga ją po skroniach. Ten zuchwalec był jej pierwszą
miłością.
A pierwsze koty za płoty!
Nazajutrz po próbie odwiedzili ją koledzy z teatru, dopytując się o zdrowie. Gazety i afisze
powiadamiały o jej chorobie. Przyjechał także dyrektor teatru i reżyser; każdy z nich wyraził
pełne uszanowania współczucie. Przyjechał także on.
Kiedy nie stoi na czele orkiestry i nie patrzy w partyturę, jest zupełnie innym człowiekiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]