[ Pobierz całość w formacie PDF ]
liczyć na pieniądze' od pacjentów.
- Jest jeszcze jedna osoba przed lunchem - oświadczyła Willie Pearl,
kiedy Lacy odprowadziła Millie Ballard do wyjścia. - Ale tu możemy się nie
obejść bez doktora.
Dziesięcioletnia dziewczynka miała poważną infekcję ucha. Lacy
mogła dać jej maść i coś doradzić, ale dziecko wymagało silnego
antybiotyku, a to już wykraczało poza kompetencje pielęgniarki.
- Poproszę doktora Suttona, żeby wpadł do państwa dziś po południu -
rzekła do podenerwowanej matki.
- Przyniesie ze sobą lekarstwo. Na razie proszę jej podawać dużo
płynów. - Dziewczynka miała bardzo wysuszoną skórę. Lacy poznała po
tym, że jest zapewne odwodniona.
- Dostanę cukierka? - spytała dziewczynka.
- Nawet dwa - odparła Lacy. - Ale musisz też wypić trochę wody.
Obiecujesz mi?
Dziewczynka popatrzyła na pielęgniarkę i posłała jej słaby uśmiech.
- Obiecuję.
- Powinien tu być - rzuciła Lacy, opadając na krzesło w pustej już
poczekalni. Zbliżało się południe, zaczynała być głodna. - Mamy jakichś
pacjentów po południu? Ilu?
- Dwóch, ale pózniej. Infekcja zatok i ból brzucha.
- Willie Pearl zatrzasnęła księgę rejestracyjną i wstała.
- Pójdziesz ze mną na lunch?
101
RS
- Dobry pomysł - odparła Lacy. - Daj mi parę minut, żebym się
ogarnęła.
Myjąc się pod silnym strumieniem wody, Lacy usłyszała jakieś
pokrzykiwania w poczekalni. Od razu otworzyła drzwi. Dwóch młodych
mężczyzn ciągnęło za sobą trzeciego, posadzili go na krześle.
- Bardzo go wzięło tym razem - poinformował jeden z nich. - Nie
popuści, choćby nie wiem co.
- Kto? - spytała Lacy, stanąwszy obok niezapowiedzianych gości.
Dwaj kompani wymienili zdumione spojrzenia, jakby Lacy powinna to
wiedzieć. Potem popatrzyli na Willie Pearl, która uniosła ramiona w geście
wymuszonych przeprosin.
- Mówiłam wam, że najwyższy czas pozbyć się Wilbura, ale kto by
mnie słuchał. - Sięgnęła po torebkę i odmaszerowała do wyjścia. - Do
zobaczenia, Lacy, jak się uporasz z Wilburem.
- Który z was to Wilbur? - spytała Lacy, przypuszczając, że to
mężczyzna z nogą obwiązaną ręcznikiem.
No i to on się odezwał.
- Ja jestem Danny Roy Jackson, a to moi bracia, Bobbo i Elvis.
Lacy nie spuszczała wzroku z ręcznika, spod którego zaczęło się
wyłaniać coś na kształt węża.
- Co to ma być?! - krzyknęła, cofając się.
- Wilbur - odparli mężczyzni zgodnym chórem. Cofając się jeszcze o
krok, Lacy zapytała:
- A co to jest?
- Wąż. Zwykły, ogrodowy, niejadowity - rzekł Elvis i dla
udowodnienia swoich słów zdjął ręcznik z nogi Danny'ego i pokazał
102
RS
Wilbura w pełnej krasie. Wąż najwyrazniej zatopił swoje zęby w dużym
palcu mężczyzny. - %7łyje sobie na ścianie, a czasem złazi i poluje na myszy
albo kładzie się na parapecie i opala, ale chyba nie złapał nic na śniadanie,
bo przyczepił się do palucha Danny'ego i nie chce go puścić.
- A co ja mam niby zrobić? - spytała Lacy, stając po drugiej stronie
pokoju.
- Kazać mu się zabierać - powiedział po prostu Bobbo. - Danny'ego już
rozbolał paluch jak cholera.
- Tylko żeby mu pani nie zrobiła krzywdy - dodał Danny. - Jeśli
chodzi o łapanie myszy, jest lepszy niż dwa koty.
Lacy przypomniała sobie dwa nowe kociaki, które wkrótce miały się
znalezć w jej domu, i cieszyła się, że Ham nie wybrał jakichś gadów na
podarunek.
- A zazwyczaj to kiedy on puszcza palec? - spytała.
- Jak mu się śpiewa, psze pani. To go najbardziej relaksuje - odparł
Elvis. - Uwielbia country.
103
RS
ROZDZIAA DZIEWITY
Jackowi wystarczyło oddalenie od Lacy, żeby mógł swobodniej
oddychać. Po telefonie Lacy poszedł do dziewczynki z zapaleniem ucha,
potem wymoczył obolałe mięśnie w gorącej wodzie, spędził wyczerpujące
pół godziny na podnoszeniu nogi i od razu poczuł się lepiej fizycznie i
psychicznie. Z niecierpliwością niemal wyczekiwał popołudniowego dyżuru
w gabinecie. Ale tylko do chwili, kiedy skręcił za róg i zmuszony był
nacisnąć hamulce, żeby nie wpaść na tłum gapiów zebranych przed
przychodnią.
- O, nie - mruknął, zaciskając powieki i spuszczając głowę. - Co ona
znów zrobiła?
Nacisnął klakson. Zebrani raczyli go zauważyć, ale i tak posuwał się
do przodu centymetr po centymetrze. W końcu zajechał obok znaku z
napisem Lekarz".
- Co się tu dzieje? - zwrócił się do burmistrza Lamberta.
- Dzwoniliśmy do pana, ale nikt nie odpowiadał - rzekł burmistrz z
zadyszką. - A pańską komórkę ma Lacy. - Jego twarz była czerwona i
pokryta kropelkami potu. Miał przewieszony przez ramię megafon.
Jack objął wzrokiem tłum i szybko policzył. Mogło tam być z
sześćdziesiąt do siedemdziesięciu osób!
- Ona ma moją komórkę?
- Tak jest, i gdzie dzwoniła, niech pan zgadnie? -Twarz burmistrza
przeciął szatański uśmieszek. Potem burmistrz huknął, zanim Jack zdołał
podjąć próbę odpowiedzi: - W jej łóżku, doktorze. Pod kołdrą.
104
RS
- No świetnie. I pewnie całe miasto już wie... - Jack zostawił za sobą
burmistrza i przepychał się przez tłum. Po drodze kilka razy słyszał, jak ktoś
szepcze jego nazwisko, i jeśli się nie mylił, widział wokół siebie skrzywione
z dezaprobatą twarze. Najgorsze było to, że nie wiedział, czym sobie na to
zasłużył. Przeklęta prowincja!
- Niech pan uważa! - krzyknął burmistrz przez megafon, gdy Jack
przecisnął się w końcu do drzwi.
Jack przystanął i odwrócił się.
- Co się tam dzieje?! - odkrzyknął.
Hałaśliwy tłum zamilkł, pogłębiły się zmarszczki na twarzach.
Burmistrz wzruszył ramionami, zbliżył się i wepchnął Jacka do środka.
Zanim zamknęły się za nim drzwi, Jack usłyszał jeszcze, jak burmistrz
grzmi przez megafon:
- Doktor jest już w środku, uciszcie się. Niech matki trzymają przy
sobie dzieci.
- O rany... - mruknął Jack, wszedłszy do poczekalni.
Najpierw dotarły do niego dzwięki, była to popularna przed
dwudziestu laty piosenka country, ale nie płynęła bynajmniej z radia ani z
kompaktu. Przed drzwiami łazienki zgromadził się dwudziestoosobowy
chór, prowadzony przez natchnionego dyrygenta. Głosy unosiły się w
idealnej harmonii. Upłynęła cała minuta, zanim Jack zdał sobie sprawę, co
przed sobą widzi.
- Co to za ludzie? - spytał Hama, który stał przy schodach z siekierą. -I
po co ci ta siekiera?
W odpowiedzi Ham tylko mocniej ścisnął trzonek i wbił wzrok w
chórzystów.
105
RS
Idąc dalej, Jack zobaczył Danny'ego Roya, Bobbo i Elvisa, którzy
siedzieli na podłodze z puszkami piwa i przytupywali w rytm muzyki. Nie
znał ich i nie miał ochoty poznać. Ruszył ku Willie Pearl, która siedziała na
biurku, kołysząc się w przód i w tył w absolutnie własnym, nie mającym nic
wspólnego z melodią rytmie. Miała pobladłą twarz i zdawało się, że straciła
mowę.
Jack poznał jeszcze kilka osób wśród stojących jak pomniki gapiów.
Wszyscy mieli wybałuszone oczy i milczące usta. Byli zasłuchani, jak stali
bywalcy popołudniowych koncertów country w gabinetach lekarskich.
- Gdzie Lacy? - spytał w końcu Jack.
Nie doczekał się odpowiedzi. Uciszano go, przeszkadzał w koncercie.
- Pytam, gdzie jest Lacy?
Wszystkie palce wskazujące zgodnie wymierzyły w łazienkę, a Jack
poszedł za ich wskazaniem. Kiedy zbliżył się do zamkniętych drzwi,
śpiewacy rozstąpili się. Pchnął drzwi i zobaczył Lacy na podłodze. Zpiewała
tę samą piosenkę co chór, a po jej policzkach spływały łzy jak groch.
- Lacy? Co się stało? - Zrobił dwa kroki do przodu i wtedy przekonał
się, że Lacy nie jest sama. Na jej kolanach leżał zwinięty wąż; z zębami
wbitymi w jej lewe przedramię.
- Wilbur... - odezwała się przez łzy - lubi country.
- Country? - Jack objął ją ramieniem. - To pewnie najgłupsze pytanie
wszech czasów, ale powiedz: czy cię to boli?
Lacy skinęła głową i pociągnęła nosem.
- Sądziłem, że węże są głuche.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]