[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie spodziewałem się, że będziemy zabijać ludzi& .
- Wszystkie nasze poczynania służą chwale Pana. Nawet takie. Przyczyniają się do
krzewienia dobra. Wypełniamy tu na ziemi misję, którą powierzył nam Jahwe. To On
kieruje naszymi krokami. Działamy nie w imieniu nienawiści, lecz miłości.
- Miłość uzdrawia! - wyrecytowali jednym głosem pozostali dwaj, nieco
operetkowym gestem pozdrawiając się przy tym nawzajem skinieniem głów.
- Nie wiemy, co wyjawił tym trojgu Judasz - wtrącił mężczyzna z latarką. - Może
zwerbował ich na swoich agentów, którzy będą aprobowali zniweczyć nasze plany.
- Wiem, wiem, ale nawet, jeśli Michael powiedział im zbyt wiele, nie zdarzą nam
już przeszkodzić. Nie wystarczy im czasu, ja& .
- Mięczak z ciebie, Louis, jak zawsze - uciął niecierpliwie łotr z latarką. -
Wezmy się lepiej do poszukiwań. Wolałbym czuwać przy baranku, gdy nadejdzie
czas.
- Jak my wszyscy - dodał dobry wujaszek, ostatecznie rozprawiając się w ten
sposób z niewczesnymi wyrzutami sumienia Luisa.
Nadzieja, którą na chwilę obudziły w Lynn skrupuły niby-Dżeppetta, zgasła.
Oczywiście, któż przy zdrowych zmysłach mógł się spodziewać, że mordercy,
dotarłszy aż tutaj, odstąpią od swych zamiarów i grzecznie wrócą do domu?
- Przetrząśniemy to pomieszczenie krok po kroku - tu musi kryć się jakieś
wyjście! - zagrzmiał dobry wujaszek z determinacją w głosie.
Przyświecając sobie latarką, cała czwórka zaczęła węszyć po wszystkich
najbardziej nawet niewinnych zakątkach. Rozpocząwszy oględziny od wejścia,
powoli posuwali się w kie runku najodleglejszej ściany...
Lynn pojęła, że oto zaledwie sekundy pozostały do momentu, gdy oko oprawców
spocznie na dwójce uciekinierów, Zawładnęło nią przemożne pragnienie stopienia
się z tłem i stania się niewidzialną. Przylgnęła ze wszystkich sił do skalnej
półki nie spuszczając jednak wzroku z czterech złoczyńców. Kiedy tak leżała
czekając na wyrok opatrzności, wstrząsały nią najrozmaitsze uczucia: od
bezradności i przerażenia przez wściekłość po rozpacz.
Rory! Na koniec myśli Lynn pobiegły ku córce. Boże ocal przynajmniej ją!
Przyczajony obok Jess drżał z napięcia jak trącona nieostrożnym ruchem struna
gitary.
Nie chcę umierać! - protestowało w niej wszystko, a po chwili już tylko myślała:
Byle nie bolało.
- Tam są! - wrzasnął typ z latarką, dostrzegłszy dwoje zbiegów. Trzech
pozostałych odwróciło się jak na komendę.
Przez mgnienie oka, leżąc na brzuchu z uniesioną jak niemowlę głową, Lynn
spoglądała śmierci prosto w twarz, czując zimny dreszcz w krzyżu.
Dobry wujaszek wybuchnął jeżącym włosy na głowie, upiornym rechotem i
podniósłszy karabin na wysokość ramienia, mierzył do swoich ofiar.
Zabije ich tu z zimną krwią.
Instynkt popychał Lynn do walki lub ucieczki, ale jak tu walczyć, dokąd uciekać?
Poczuła, że kowboj napina mięśnie, chcąc - no właśnie, cóż właściwie zamierzał
uczynić? Postanowiła me czekać na odpowiedz,
Bez głębszego namysłu złapała potężny kamień - jedyną broń w zasięgu ręki - i
wziąwszy szeroki rozmach, cisnęła nim z całej siły w głowę nawiedzonego dobrego
wujaszka.
Nie chybiła! Duży głaz z głuchym trzaskiem huknął w czaszkę złoczyńcy.
Szaleniec wrzasnął i runął na wznak, bezwiednie naciskając spust. Seria strzałów
wstrząsnęła podziemną komorą, przeszywając ciemność dziesiątkami świetlnych
błyskawic. Kule odbiły się rykoszetem od powały i świstały w powietrzu, rażąc,
gdzie popadnie. Pozostała trójka przestępców również padła na ziemię; ktoś
jęknął w agonii. Latarka upadła i tocząc się po kamieniach, rozjaśniła ponure
wnętrze migającymi dziko smugami światła.
Lynn przywarła kurczowo do gzymsu, zakrywając głowę rękami. Jess przesunął się
jeszcze bliżej, osłaniając ją własnym ciałem i nieomal pozbawiając oddechu.
W tej samej chwili z potwornym hukiem zawalił się sufit.
Wielka kamienna płyta spadła z góry z ogłuszającym łoskotem i zmiażdżyła
wysłanników szatana, roztrzaskała latarkę i napełniła całe pomieszczenie kłębami
gryzącego pyłu.
Ułamek sekundy pózniej zaś rozległ się kolejny, jeszcze bardziej przerażający
huk, niczym potężny grzmot, a po nim nastąpił głośny plusk.
Ziemia zadrżała, targana konwulsjami. Przyciśnięta przez kowboja do skały Lynn
ze wszystkich sił wczepiła się w kamienną półkę.
Wstrząsy nie trwały długo.
Znacznie dłużej pobrzmiewały powtarzające ich dudnienie echa. Kiedy wreszcie
wszystko umilkło, podziemna pieczara tonęła w nieprzeniknionych ciemnościach, w
powietrzu unosił się gęsty kurz, a gdzieś w pobliżu chlupotała przelewająca się
woda.
Martwą ciszę przerywały jedynie przyśpieszone oddechy Lynn i Jessa oraz
zamierające z wolna, złowieszcze bulgotanie.
31
Zyjesz? - szepnął Jess wprost do jej ucha.
Milczała, nie mogąc złapać tchu.
- Lynn? - W jego głosie zabrzmiał niepokój. Odgarnął delikatnie kosmyki włosów z
szyi Lynn i próbował zbadać jej puls.
Całkiem niezła z niego tarcza, pomyślała. Choć można pod nią wyzionąć ducha z
braku tlenu.
- Czy mógłbyś...się odsunąć? - poprosiła zduszonym głosem.
- Och, przepraszam. - Cofnął rękę i odwrócił się na bok. Lynn nie drgnęła,
rozkoszując się wciąganiem do sprasowanych ciężarem Jessa płuc powietrza. Nie
przeszkadzał jej nawet dławiący pył.
- Dobrze się czujesz? Nic ci się nie stało? - upewniał się kowboj.
Leżał na swoim poprzednim miejscu, opierając się plecami o skalną ścianę.
Kompletnie wyczerpana ostatnimi przeżyciami Lynn zaczęła się wiercić
niezgrabnie, chcąc odwrócić się twarzą w jego stronę. Prawdę mówiąc, miała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]