[ Pobierz całość w formacie PDF ]
okrętów, które Ojciec święty podejmie się swoim kosztem uzbroić i
zaopatrzyć w działa, przeznaczając na ten cel dwadzieścia tysięcy dukatów.
Udział okrętów jest niezmiernie ważny. Flota może nie dopuścić przybycia
posiłków tureckich z Azji do Europy. Przeto wobec zapewnień papieża nawet
Hunyady zgdza sioę jeszcze czekać, a tymczasem lato mija...
We wrześniu staje się wiadome, że flota nie przybędzie. Z największym
bólem, zgryzotą donosi o tym Ojciec święty. Rzeczpospolita Wenecka dała
okręty, lecz tak stare i zniszczone, że uczynienie ich zdatnymi do użytku
kosztowałoby nie dwadzieścia, ale sześćdziesiąt tysięcy dukatów.
Wyniszczony miejscowymi wojnami włoskimi skarb Stolicy Apostolskiej takiej
sumy nie posiada...
... Pazdziernik... Noce chłodne i rychłe, ranki pózne. "Odłóżmy wyprawę
do wiosny" - błaga Hunyady. Król nie chce o tym słyszeć. Dość czekał!
Ziemia pali się pod młodymi stopami. Mimo żalu zawodu czuje pewną cierpką
radość, że nikt nie przyszedł z pomocą, że idą sami... Młode narody
przejmują świętą żagiew, tak jak powiadał kardynał...
Dnia dwunastego pazdziernika, w dzień świętego Gwidona biskupa, wojsko
wyrusza z Białogrodu starą rzymską drogą, wiodącą na Sofię doliną Morawy.
Naczelne dowództwo przysługuje królowi, lecz w rzeczywistości wszystkim
kieruje Hunyady. Jego siedmiogrodzkie pułki stanowią podstawę armii. Obok
błyszczą złotem i świetną postawą chorągwie węgierskich magnatów: Szymona
Czudera, Szymona Palouczi, Jana Ujlaki. Tęgą, najemną piechotę wiedzie
Capek z Sanu, nad licznymi taborami sprawuje władzę Janik z Mecikowa.
Polskie chorągwie prowadzą: Piotr Szamotulski, Mikołaj z Brzezia i Jan
Tarnowski. Brankowicz przywiódł osiem tysięcy Serbów, wojewoda bośniacki,
Kowacewicz, bez mała tysiąc jazdy. Razem wszystkiego jest dwadzieścia pięć
tysięcy. Niewiele to, jeśli się zważy, że sułtan nigdy nie wyprowadza do
boju poniżej stu tysięcy, lecz król jest dobrej myśli i radosny. To nie
gonitwy za Giskrą, marne użeranie się z wrogiem, we wnętrznościach państwa
siedzącym, lecz wojna prawdziwa, święta, lecz najpiękniejsza rzecz: walka
za wiarę!
Rozluznione, poprzerastane ziołami i mchem płyty starego, rzymskiego
gościńca kołaczą pod końskimi nogami. Babie lato unosi się w błękitnym
powietrzu, czepia się szczytów, szyszaków. Z Niszu nieliczna załoga turecka
ucieka na wieść o nadejściu wojsk królewskich. Ale zbiegowie serbscy
ostrzegają wojewodę: z trzech stron zdążają wielkie siły pogan. Wiodą je
Turakhan beg, Kassim pasza i Izaak beg. Chcą w dolinie niszańskiej otoczyć
wojska królewskie i zgnieść. Każdy z oddziałów liczy nie mniej trzydziestu
tysięcy.
"Największą cnotą dowódcy jest szybkość" - objaśnia króla Hunyady.
Pozostawiwszy w dolinie tabory i wszystko, co by mogło opózniać w
pochodzie, rzuca się przeciw Kassimowi paszy. Rozbija go w puch
nieoczekiwanym natarciem. Wprost z pobojowiska, nie dając koniom ni ludziom
popasu, zawraca na Turakhana. Rozgrzany walką, uniesiony król rzuca się
pierwszy w gąszcz nieprzyjaciela. Za nim chorągwie polskie i chorągwie
węgierskie. Radzi prześcignąć się wzajem, Polacy i Węgrzy uderzają tak
straszliwie, że nieprzyjaciel pryska na boki jak woda. Zawracają gnając
rozbitych wprost na Hunyadyego.
Nim zmierzch zapadł, odniesione były dwa zwycięstwa, zniesione dwie
armie. Co do Izaak bega, wiedziano już, że posłyszawszy o rozbiciu Kassima
paszy i Turakhana cofnął się śpiesznym pochodem. Król, który zapędził się w
pościg za uciekającymi, wracał promienny do obozu. Zachodzące słońce
odbijało się czerwono w jego zbroi. Szyszak papieski zdjął z głowy,
chłodząc uznojone czoło. Czuł się niepojęcie szczęśliwy. Pierwszy prawdziwy
bój i zwycięski! O czemuż Jaszki tu nie ma?! W naramiennikach królewskiej
zbroi utkwiły strzały, o których nawet nie wiedział. Pierzaste, chwiały się
nad nim jak skrzydła.
Wojewoda Hunyady podjechał do króla i wyjął strzały bez słowa. Król
roześmiał się wesoło.
- Pokażcie mi one groty... Anim poczuł, gdy ugrzęzły. Obejrzał i rzucił
na ziemię.
Wojsko podnosiło gromkie okrzyki na cześć swego wodza, ale Hunyady nie
uśmiechał się wcale.
- Nie wolno wam, miłościwy panie, tak lekkomyślnie życia narażać - rzekł
surowo, zostawszy z królem w namiocie. Nadto jesteście potrzebni, by rzucać
się oślep na nieprzyjaciela...
- Król musi iść na czele! - odparł Władysław. - Co by rycerze rzekli,
gdybym ich nie powiódł?!
- Rycerstwo zna wasze męstwo. Bywało dawniej, że król szedł w pierwszym
szeregu. Nieszczęsny ten zwyczaj niejedno zwycięstwo zmienił w nagłą
klęskę. Bo nie wpływa na los bitwy zgon choćby tysiąca najmężniejszych
ludzi. Lecz jeśli wodza zabraknie, wszystko popada w rozsypkę. Strzała nie
pyta, gdzie godzi, dziryt nie wybiera... Włócznia, rzucona ręką niewolnika,
mogła dziś zgasić nadzieję Węgier...
- Nie będę stał na uboczu, patrząc, jak inni walczą - upierał się król.
- Musicie, miłościwy panie, musicie! Gdy wielki wasz rodzic gromił Zakon
pod Grunwaldem, stał na wzgórzu wszystko widząc, wszystkiego doglądając i
przesyłając rozkazy. Dzięki temu zwyciężył. Tkwiąc w gęstwie bitwy nie
wiedziałby, co się na tyłach ni na skrzydłach dzieje...
Król westchnął głęboko.
- Więc nigdy nie mam nacierać? - zawołał z żalem tak dziecinnym i
szczerym, że Hunyady się rozchmurzył.
- Owszem może się to zdarzyć. Kiedy już zwycięstwo pewne, jeno trzeba
ostatnie odwody podnieść albo...
- Kiedyż? - dopytywał Władysław.
- Kiedy już wszystko stracone i tylko osobisty przykład króla może
jeszcze zatrzymać tych, co uciekają...
Teraz już co parę dni ucierali się z nieprzyjacielem. Wojska królewskie
następowały tak szybko, że Turcy nie mogli zdążyć odsadzić się i przejść do
natarcia. Hunyday nie dopuszczał, by rozproszone ich oddziały złączyły się
w jedno, Władysław nie mógł się nadziwić niezwykłej przenikliwości i
bystrości sądu wojewody. "Beglerbeg* uczyni to a to..." - mawiał stary
żołnierz i rzeczywiście, nie minęło parę dni, a beglerbeg postępował w ten
właśnie sposób. " Jakbyście byli w zmowie!" - śmiał się król. Ze swej
strony wojewoda nie ukrywał zadowolenia z bystrości króla, postępów jakie
czynił w arkanach sztuki wojennej. "Wróci z tej wyprawy wodzem - zapewniał
kardynała. - Nie znajdzie sobie równego w Europie. Jeno na razie trzeba go
mocno trzymać, bo za gorący". Władysław gorączkował się istotnie jak sokół
w kapturze. Jego zapał udzielał się wojsku. Trzeciego listopada, w
niedzielę, dopadli dwudziestotysięcznej armii tureckiej pod Aleksinaczem i
rozbili po zaciętej walce. Przeszło dwa tysiące muzułmanów poległo. Cztery
[ Pobierz całość w formacie PDF ]