[ Pobierz całość w formacie PDF ]
walki.
Następnie jak najszybciej podbiegłem do otworu i opuściłem się na górne krzesło. W
tym samym czasie usłyszałem walenie w drzwi i głos drągala żądający, bym otworzył. Przez
moment wahałem się. Wrócić na strych, czy wdać się w rozmowę ze strażnikiem. Byłaby to
czysta strata czasu i amunicji.
Gdy się tak wahałem, ktoś z zewnątrz obrabiał drzwi kolbą. W panice chciałem szybko
paść na ziemię, ale w tym momencie z kuchni, to znaczy od frontu budynku, usłyszałem kilka
wybuchów. Natychmiast w całym domu i na podwórzu rozległy się krzyki, drzwi ustąpiły i
ukazał się mój drągal. Ale stało się jeszcze coś. Krzesła straciły równowagę razem ze mną i
wraz z nimi runąłem w dół. Zauważyłem przy tym osłupiałą twarz strażnika, która niebezpie-
cznie się zbliżała. Po chwili uderzyłem go nogami w piersi, a jednym z krzeseł zdzieliłem w
głowę.
W kuchni zgromadzili się ludzie krzycząc. Czy coś odkryli, nie wiem, ale naboi nie
straciłem daremnie. Nikt nie zważał na moją część domu i w kilku susach dopadłem płotu,
przeskoczyłem, przy czym muszkiet posłużył mi za tyczkę.
Moją ucieczkę śledziła tylko jedna para oczu, a patrzyły one przyjaznie. Były to oczy
Tobby'ego, mego czworonożnego przyjaciela. Gdyby teraz zaszczekał, miałbym na karku co
najmniej pół tuzina ludzi.
Spokojnie pobiegłem ku pagórkowi, gdzie powinien czekać wehikuł. Nie wstąpiłem do
Dolly. Zaniechałem tego planu, gdyż jej dom był dokładnie w przeciwnym kierunku niż
pagórek, do którego musiałem się dostać, jeśli chciałem ocalić własną skórę.
Usłyszałem, że biegnie za miną kilkoro zadyszanych ludzi. Tymczasem byli niegrozni,
bo mnie nie widzieli, ale nieprzyjemna była świadomość, że biegli w tym samym kierunku.
Zauważyłem, że się rozciągają; najwyrazniej chcieli mnie otoczyć.
Wtedy przez mózg mi przebiegła straszna myśl: a jeśli odkryli wehikuł i zabrali go? Mi-
mo to wspinałem się na pagórek i nerwowo przeszukiwałem zarośla. Nagle huknęły za mną
strzały. Koło uszu gwizdnęła kula, a ja nie mogłem się nadziwić, jak w tej ciemności dobrze
strzelają. Ręce mnie świerzbiły, by im się zrewanżować, ale rozum zwyciężył i pognałem, jak
mogłem najszybciej, na szczyt wagonika.
Ronald, tu jestem usłyszałem głos mego towarzysza z wehikułu. Zdaje mi się,
że zrobiło się gorąco!
Popędziłem w kierunku tego głosu.
Towarzysz z wehikułu złapał mnie i natychmiast wciągnął na szczyt. Tam na kawałku
wolnej przestrzeni czekał hasz pojazd. W tym momencie znów padło kilka strzałów i kilka
kul gwizdnęło koło nas.
Jedzmy szybciej rzekłem i wskoczyłem do pojazdu.
Nie tak prędko, rzuć tę pukawkę. Widzę, że ci sprawia tylko kłopot.
Odebrał mi muszkiet i teraz dopiero zobaczyłem przyczynę celności moich nieprzyja-
ciół. Muszkiet był na lont, a ten był przymocowany do kurka. Kiedy nacisnęło się spust, lont
zbliżał się do ładunku prochu i wywoływał strzał. A ten lont się palił, czego w podnieceniu
nie zauważyłem, i moim prześladowcom wskazywał cel.
Rzuciliśmy muszkiet w krzaki i wsiedliśmy do wehikułu. Kilka ruchów dzwignią i
wszystko wokół nas zniknęło w jakimś szarym świetle.
Towarzysz mój zapytał:
Wracamy do domu czy?...
Do domu. Muszę naradzić się z rodziną, a potem zobaczymy, co i jak.
Kiwnął głową, a ja rozprężyłem się w fotelu. Po wielkich przeżyciach ostatnich godzin
nastąpiła reakcja zasnąłem.
* * *
Radę familijną rozczarowało moje sprawozdanie. Czyż przez jakiś zbutwiały dokument
mamy nie mieć dostępu do dobrego towarzystwa? Padały ostre uwagi pod adresem notariusza
Angusa McGregora, a pod moją nieobecność i moim. Nic dziwnego zadania nie wykona-
łem. Wtedy zapadła jednogłośna decyzja, że muszę jeszcze pofatygować się do dziadka o
pełnym nazwisku Bazil Henry Allison lord Hawkeswood. Miałem za zadanie w obojętny
sposób zdobyć od niego oryginał lub odpis dokumentu dobrze uwierzytelniony. Ponieważ
wiedzieliśmy, że dziadek stracił ten akt i to zdaje się przed ożenkiem, należało spotkać się z
dziadkiem jako młodym człowiekiem.
Adres był nam znany. Był to nasz dom przy King Street, więc żeby nie wzbudzać
niepotrzebnej sensacji, ulokowałem wehikuł w piwnicy. Stąd jakoś dostanę się do dziadka, a
dalej pójdzie łatwo.
Tym razem zdecydowałem lecieć sam. Nie musiałem bać się niespokojnych czasów, a
przybywałem z wizytą do własnego dziadka, wierząc, że wszystko dobrze się skończy, poże-
gnałem się z rodziną i zasiadłem w wehikule.
Cofnąłem się o siedemdziesiąt pięć lat. Najpierw otaczała mnie ciemność. Tak, byłem w
piwnicy, a obok mnie, na prawo i na lewo, leżały poukładane w sterty beczki. Czy mój dziad
handlował winem, czy był pijakiem? Tego na razie nie mogłem ustalić.
Wyjście z piwnicy było niemożliwe z powodu żelaznych i solidnie mocowanych drzwi.
Walić w drzwi i narobić hałasu, że przybył lordowski wnuk? Bez sensu. Rozejrzałem się więc
po oknach. Wszystkie były zamknięte, ale od wewnątrz, mogłem więc wybierać, przez które
chcę wyjść. Zdecydowałem się na to, do którego był najłatwiejszy dostęp.
Dobrze, można i tak, pomyślałem pełen optymizmu. Wejdę do domu jak człowiek
dobrze wychowany.
Służący długo się zastanawiał, a gdy usłyszał, że chcę mówić z jego lordowską mością,
zapytał:
A przepraszam, kogo, powiedział pan, mam zaanonsować?
Lord Ronald Allison Hawkeswood odrzekłem z flegmą.
Bardzo ciekawe szepnął służący i znikł. Po chwili zjawił się i oznajmił: Jego
dostojność prosi.
Poprowadził mnie przez znane korytarze i kilka pokoi. Wszystko było takie samo, jak w
naszych czasach, tylko umeblowanie inne. I jeszcze coś. Nigdzie ani śladu elektrycznych
żarówek, wszędzie do oświetlania używano gazu.
W końcu dotarliśmy do dziecinnego pokoju, który teraz był gabinetem dziadka. Jeszcze
zanim wszedłem, słyszałem przez półotwarte drzwi, jak ktoś mówi:
Takiego wprawdzie nie ma, ale zobaczymy, czego chce ten młokos.
Może na wszelki wypadek wezwiemy policję? zapytał kobiecy głos.
Odpowiedzi nie doczekałem, gdyż właśnie wszedłem do pokoju. Przy stole siedział
młody człowiek niespełna trzydziestu lat. Przed nim stała młoda dziewczyna mniej więcej w
moim wieku. Wyraznie zmieszała się na mój widok, a dziad, gdyż niewątpliwie to on siedział
przy stole, uśmiechnął się przyjaznie, wstał i wyszedł mi na spotkanie.
Jeśli się nie mylę, mam honor mówić z lordem Ronaldem Allisonem?
W rzeczy samej odrzekłem, wyczuwając lekko ironiczny ton w głosie mego
dziadka przypuszczam, że przede miną stoi lord Basil Allison we własnej osobie.
Przypuszczenie słuszne sucho odpowiedział dziad, po czym zwrócił się do dzie-
wczyny: Mabel, byłoby właściwe, gdybyś zostawiła nas samych. Nie wiem, o czym będzie
mówić jego lordowska mość.
Znów lordowska było szczególnie podkreślone. Niewątpliwie dziad brał mnie za
oszusta.
Właściwie nie jest żadną tajemnicą to, o czym chciałbym porozmawiać, prosiłbym
tylko o pokazanie pewnego dokumentu, mówiącego, z których Allisonów pochodzimy. Mam
z tym w rodzinie wiele kłopotów, więc ośmieliłem się prosić o pomoc.
Dotychczasowe napięcie na twarzy dziadka zmieniło się w wyraz zdumienia.
Jeśli tylko o to chodzi, chętnie służę. Jedną chwilkę, proszę...
Po tych słowach dziadek podszedł do sejfu w ścianie, wyjął z niego wielki plik papie-
rów i zbliżył się do stołu.
Chciałbym wiedzieć, z których pan jest Allisonów rzekł. Dotychczas sądziłem,
że nasza linia jest jedyną w Brytanii.
To właśnie i mnie interesuje rzekłem szybko, gdy dziad rozwijał papiery dlate-
go też zwróciłem się z tym do pana, gdyż może uda się to wyjaśnić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]