[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kuchenkę i łazienkę. Właśnie coś takiego bardzo by mi odpowiadało. Poznał mnie z
tym przyjacielem, Andrzejem Nowaczykiem. Nic jednak z tego nie wyszło. Na
kawalerkę potrzeba dzisiaj sto tysięcy złotych, a pożyczek na to nie dają. Nie miałem
tyle pieniędzy-
- Ale Nowaczyk zrobił sobie podobne mieszkanko.
- U niego inna sprawa. Na Bielanach wielu ludzi odbudowywało sobie mieszkania
wtedy, gdy pan Nowaczyk pracował w biurze projektowym. Robił projekty tych
mieszkań, potem nadzorował budowę, a nawet sam pracował przy wykańczaniu
swojego mieszkania. Dobrze znał przedsiębiorców wykonujących te roboty, to i
taniej mu zrobili. Strych dostał za darmo, w rozliczeniu za pracę. Inne były wówczas
ceny. Teraz za sam strych, bez żadnej nawet ścianki, właściciel zażądał ode mnie
pięćdziesięciu tysięcy. Andrzeja kosztowało grosze, a ja musiałbym płacić tysiące.
Podobno na przyszły rok nasz bank ma budować duży blok w Pruszkowie. Może tam
uda mi się coś dostać? A jeżeli nie, to spróbuję zapisać się do spółdzielni,
90
chociaż otrzymanie przez nią mieszkania trwa o wiele dłużej, trzy, cztery lata.
- Słyszałem, że pan zna chorążego Jana Kamińskiego, komendanta posterunku w
Nadarzynie.
- Tak. To nawet mój krewny. Przez żonę. Irena jest moją stryjeczną siostrą. To bardzo
porządny człowiek. Tylko za uczciwy na dzisiejsze czasy.
- Dlaczego?
- On jest komendantem milicji w Nadarzynie. Naokoło bogaci badylarze. Niejeden
prawdziwy milioner. Dużo zamożnych chłopów. Spółdzielnie pracy. Na targ w
Nadarzynie przyjeżdżają przekupki z Warszawy. Wystarczy powiesić płaszcz na
wieszaku i odwrócić się tyłem, a sami będą pieniądze wkładać do kieszeni.
Tymczasem on prawie nędzarz, nawet owoce w sklepie kupuje. Irena pożycza ode
mnie często po cichu po sto, dwieście złotych, bo im nie starcza do pierwszego. Teraz
dziecko jeszcze im zachorowało. Zupełnie nie wiem, jak w tej sytuacji dadzą sobie
radę. Na takim stanowisku! Złote jabłko. Inny by dawno własnym wartburgiem
jezdził. O, przepraszam - Bogdan Wielgos urwał zmieszany. - Zapomniałem, że
rozmawiam z kapitanem milicji.
- Nie szkodzi - roześmiał się oficer. - Przecież tak sobie tylko gwarzymy, żeby czas
szybciej przeleciał. Słyszałem, że chorąży ma ładnego psa. Doskonale
wytresowanego.
- Dostał go ode mnie. To suka. Nazywa się Aza. W ubiegłym roku, było to jesienią,
powracałem do domu i nagle widzę, że idzie za mną duża wilczyca. Macha ogonem i
łasi się. Pogłaskałem raz, drugi i idę dalej. A ona za mną. Ja do domu, ona też. Ja na
schody, ona przy mnie. Próbowałem ją odpędzić, nic nie pomaga. Otworzyłem drzwi
i wszedłem do mieszkania. Za chwilę drapanie łapą. Przeszło godzinę siedziała pod
drzwiami i od czasu do czasu drapała pazurami, aby wpuścić ją do środka. Wreszcie
otworzyłem, suka wchodzi do mieszkania i dalej machać ogonem, cieszyć się, że ją
wpuścili. A jaka była zabiedzona! Boki zapadłe, sierść brudna. Widocznie długo
włóczyła się po ulicach. Czy ją ktoś wyrzucił z domu,
91
czy zgubiła się swojemu panu? Nie wiadomo. Dałem jej jeść, przenocowała w moim
pokoju, a gdy nazajutrz wychodziłem do banku, wypuściłem ją na ulicę. Wracam po
pracy, a suka czeka przed domem. Ile było radości, gdy mnie zobaczyła! Co miałem
robić? Wziąłem ją do siebie. Dawałem ogłoszenie w gazetach, że przybłąkał się pies.
Rozkleiłem parę kartek w Pruszkowie i w Tworkach. Nikt się nie zgłosił. Trzymałem
Azę parę tygodni u siebie, ale nie mam warunków na wychowanie psa. Gospodarze
krzywili się, że brudno, że szczeka. W końcu oddałem ją Kamińskiemu. Dzieciaki za
nią przepadają. Chorąży ją wytresował. Umie różne sztuki. Dobrze jej u nich. Sami
nie zjedzą, a pies zawsze ma okrasę i mięso. To duża suka. Wita mnie z taką radością,
że nieraz z tej radości po twarzy przeciągnie mi jęzorem.
- Ale podobno zginęła?
- Zginęła? Nic o tym nie wiem! U Ireny byłem w niedzielę. Wstąpiłem tam, zanim
pojechałem do państwa Sala-muchów. Pożyczyłem rower od kolegi. W niedzielę Aza
była jeszcze w domu i odprowadziła mnie ze dwa kilometry za Nadarzyn. Biegła
koło roweru prawie do samego domu pana Piotra.
- Ona tak luzem biegała?
- Nadarzyn małe miasteczko. Wszyscy wiedzieli, że to pies komendanta milicji. Tam
nikt swoich psów nie zamyka. Co jej się mogło stać? Sama na pewno nie uciekła.
Może ktoś ją ukradł?
- To owczarek alzacki? Czarny?
- Nie. Zwykły owczar niemiecki. Grzbiet miała czarny, a resztę sierści jak każdy
normalny wilk.
- Szara?
- Nie. Na grzbiecie czarna pręga, pod spodem nieco jaśniejsza, podpalana.
- No to właśnie owczarek alzacki.
- Chyba miała więcej jasnego. Owczarki alzackie są całe czarne, tylko brzuch mają
jaśniejszy. Ona miała i łeb brązowy, i całą szyję i pierś jaśniejszą. Na grzbiecie, jak u
srebrnego lisa, dużo włosów o białych końcach.
To przypomniało kapitanowi, że gdy poprzedniego dnia odwiedził w Klinice
Weterynaryjnej ranną sukę, właśnie zwrócił uwagę, że jej grzbiet wygląda jak u
srebrnego lisa.
- Pan kapitan w Pruszkowie służbowo? Pan zdaje się prowadzi dochodzenie w
sprawie wyłudzenia pieniędzy od pana Salamuchy?
- Tak. Właśnie w tej sprawie byłem w Pruszkowie.
- Zapewne w naszym banku? Chciał pan się dowiedzieć o numery banknotów
podjętych przez pana Piotra? Niestety, nie notujemy ani numerów, ani serii
wypłacanych pieniędzy. Za dużo byłoby roboty. Paru ludzi musiałoby się tylko tym
zajmować. A klienci czekaliby po kilka godzin na forsę. Taka strata. Tyle pieniędzy
przepadło. Dobrze się ktoś obłowił.
- Skąd pan wie, że przepadło?
- No przecież mówił mi jeden ze znajomych panny Eli. Takie krótkie nazwisko. Od
jakiegoś ptaka. Zdzich...
- Zbigniew Sowa?
- Tak, tak. Czy są jacyś podejrzani?
- Jest ich dość sporo. Właściwie wszyscy znajomi państwa Salamuchów są
podejrzanymi w tej sprawie. Między innymi również pan.
- Ja? - Wielgos roześmiał się, ale ten śmiech zabrzmiał nieszczerze. - Dlaczego ja?
- Pracuje pan w banku. Zna pan Salamuchę. Wie, że to człowiek zamożny. Orientuje
się pan w jego stosunkach domowych. Muszę nawet zadać panu pytanie. To samo,
które zadaję wszystkim podejrzanym. Co pan robił we wtorek między godziną
dziesiątą a dwunastą?
- Byłem bardzo daleko od tamtego miejsca. Pociągiem
o godz. 9.32 pojechałem do Warszawy i poszedłem do ce-detu. Chciałem kupić jakąś
wiatrówkę. Mam teraz urlop
[ Pobierz całość w formacie PDF ]