[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Stephen Farraday, ten mały, posępny chłopiec, poradził sobie świclnie. Jego życie układało się
dokładnie tak, jak to sobie zaplanował.
Miał dopiero trzydzieści dwa lata, a sukces już leżał w jego rękach.
W tym nastroju triumfalnego samozadowolenia wybrał się z żoną na dwa tygodnie do St
Moritz i w hotelowym holu ujrzał Rosemary Barton.
Nigdy nic zrozumiał, co stało się z nim w tym momencie. Niczym za sprawą złośliwego
bóstwa słowa, które powiedział kiedyś innej kobiecie, teraz stały się prawdą. Stojąc w drugim
końcu holu zakochał się. Głęboko, przytłaczająco, i szaleńczo. Było to desperackie, bezmyślne,
niedojrzałe, cię- i lecę zadurzenie, jakiego powinien był doświadczyć wiele lat temu i mieć już za
sobą.
Zakładał zawsze, że nie należy do namiętnych mężczyzn. Jeden czy dwa przelotne
romanse, flirt - to jak dotąd była dla niego  miłość". Nie odczuł nigdy zmysłowych rozkoszy.
Mówił sobie, że jest na to zbyt wymagający.
Gdyby spytano go, czy kocha żonę, odparłby  oczywiście"; lecz bardzo dobrze wiedział, że
nie poślubiłby jej, gdyby była na przykład córką wiejskiego dżentelmena bez grosza przy duszy.
Lubił ją, podziwiał i darzył głębokim przywiązaniem; był też jej szczerze wdzięczny za to, co
przyniosła mu jej pozycja społeczna.
Nie spodziewał się, że kiedykolwiek zakocha się bez pamięci, nieszczęśliwie jak
żółtodziób. Nie mógł myśleć o nikim innym oprócz Rosemary. O jej ślicznej, roześmianej twarzy,
gęstych kasztanowych włosach, giętkiej, zmysłowej postaci. Nie mógł jeść ani spać. Wybrali się
razem na narty. Tańczył z nią. I kiedy trzymał ją blisko, wiedział, że pragnie jej bardziej niż
czegokolwiek na świecie. Więc ta rozpacz, ten ból pełen tęsknoty - to była miłość!
Nawet pochłonięty miłością błogosławił los za to, że obdarzył go naturą chłodną i
spokojną. Nikt nie
zgadnął ani nie wiedział, co czul - prócz samej Rosę-mary.
Bartonowie wyjechali tydzień przed Farradayami. Stephen powiedział Sandrze, że St
Moritz nie jest zbyt rozrywkowe. Czy nie powinni wrócić wcześniej do Londynu? Zgodziła się
chętnie. Dwa tygodnie po powrocie został kochankiem Rosemary.
Dziwaczny, namiętny, gorączkowy okres - oderwany od rzeczywistości. Trwał... jak długo
trwał? Najwyżej pół roku. Sześć miesięcy, w czasie których Stephen chodził jak zwykle do pracy,
spotykał się ze swoimi wyborcami, zadawał pytania w parlamencie, przemawiał na
najróżniejszych zebraniach, dyskutował z Sandrą o polityce i myślał tylko o jednym - o Rosemary.
Ich tajemne spotkania w małym mieszkanku, jej uroda, namiętne pieszczoty, którymi ją
obsypywał, jej zmysłowe, kurczowo obejmujące go ramiona. Sen. Namiętny, szaleńczy sen.
A potem - przebudzenie. Nastąpiło bardzo szybko. Jak wyjście z tunelu w światło dnia.
Jednego dnia był bezwolnym kochankiem, następnego - znów sobą, Stephenem Farradayem, który
zastanawia się, że być może nic powinien tak często spotykać się z Rosemary. Niech to,
podejmowali ogromne ryzyko. Gdyby Sandrą zaczęła coś podejrzewać... Spojrzał na nią
ukradkiem przez stół, przy którym jedli śniadanie. Dzięki Bogu, nic nie podejrzewała. Nie miała
zielonego pojęcia. A jednak usprawiedliwienia, którymi tłumaczył swoją nieobecność, często były
szyte grubymi nićmi. Niektóre kobiety zaczęłyby domyślać się kłamstwa. Dobrze, że Sandra nie
należała do podejrzliwych.
Odetchnął głęboko. Naprawdę, byli z Rosemary bardzo nieostrożni. Aż dziw, że jej mąż ani
trochę nie
zmądrzał. Należał do tych głupich, ufnych facetów,
0 wiele starszych od żony.
Ależ z niej było śliczne stworzenie... Pomyślał raptem o golfie. Zwieże powietrze, wiatr
znad piaskowych wydm, włóczęga z kijami... Wymach
1 czysty strzał na początek gry, uderzenie prosto do dołka. Mężczyzni. Mężczyzni w
pumpach, palący fajki, %7ładnej kobiecie nie wolno wejść na pole!
Odezwał się nagle do Sandry:
- Nie moglibyśmy tak pojechać do Fairhaven? Podniosła wzrok, zaskoczona.
- Chcesz? Możesz wyjechać? - Tylko na parę dni. Chciałbym pograć w golfa.
Zesztywniałem.
- Moglibyśmy wyjechać jutro, jeśli chcesz. Musielibyśmy przełożyć spotkanie z
Astleyami i odwołać spotkanie we wtorek. A co z Lovatami?
- Och, to też przełóżmy. Wymyślimy jakąś wymówkę. Chcę wyjechać.
W Fairhaven było spokojnie, z Sandrą i psami siedzącymi na tarasie lub w starym,
otoczonym murem ogrodzie. Grał w golfa w Sandley Heath i włóczył się wieczorami po farmie, z
MacTavishem u nogi.
Czuł się jak ktoś wracający do zdrowia po ciężkiej chorobie.
Zmarszczył brwi, kiedy zobaczył list od Rosemary. Powiedział jej, żeby do niego nie
pisała. Było to zbyt niebezpieczne. Nie dlatego, żeby Sandrą pytała kiedykolwiek, od kogo
otrzymuje listy. Lecz mimo wszystko było to nierozsądne. Nie zawsze można ufać służbie.
Zabrał list do swojego gabinetu i z rozdrażnieniem rozdarł kopertę. Strony. Całe strony.
Kiedy je czytał, ogarnęło go dawne zauroczenie. Uwielbiała go, kochała bardziej niż
kiedykolwiek, nie
mogła znieść tego, że nie ujrzy go przez całe pięć dni. Czy odczuwał to samo? Czy
Tygrysek tęsknił za swoją Czarną Niewolnicą?
Uśmiechnął się z westchnieniem. Ten śmieszny żart... Zrodził się, kiedy kupił jej męski
cętkowany szlafrok. Uwielbiała go. Tygrys mógł zmienić paski, ale on powiedział:  Tobie nie
wolno zmienić skóry, kochanie". A potem ona nazwała go Tygryskiem, a on ją - Czarną
Pięknością.
Cholernie głupie. Tak, naprawdę cholernie głupie. Słodko z jej strony, że zapisała tyle
kartek. Lecz nie powinna była tego robić. Niech to, muszą być ostrożni! Sandra nie należała do
kobiet, które ścierpiałyby coś takiego. Gdyby domyśliła się czegoś... Listy były niebezpieczne. Tak
powiedział Roscmary. Dlaczego nic mogła poczekać, aż wróci do miasta? Niech to, zobaczy ją za
dwa lub trzy dni.
Następnego ranka na stole śniadaniowym leżał kolejny list. Tym razem Stephen zaklął w
duchu. Wydawało mu się, że Sandra zatrzymała na nim wzrok przez kilka sekund. Lecz nic nie
powiedziała. Dzięki Bogu nie była kobietą, która pyta o korespondencję męża.
Po śniadaniu pojechał samochodem do odległego o osiem mil miasteczka. Obawiał się
dzwonić z wioski. Telefon odebrała Rosemary.
- Halo, to ty, Rosemary? Nie pisz więcej listów.
- Stephen, kochanie, jak cudownie usłyszeć twój gtos!
- Bądz ostrożna. Nikt cię nie słyszy?
- Ależ skąd. Och, mój aniele, tak tęskniłam. A ty?
- Tak, oczywiście. Ale nie pisz więcej. To zbyt ryzykowne.
- Podobał ci się mój list? Czy czułeś, jakbym była przy tobie? Kochany, chcę być z tobą w
każdej chwili. Ty też tak czujesz?
: - Tak. Ale nie mówmy o tym przez telefon.
- Jesteś śmiesznie ostrożny. Jakie to ma znaczenie?
- Myśl? również o tobie, Rosemary. Nie zniósłbym, gdybyś miała przeze mnie jakieś
kłopoty.
- Nieważne, co stanie się ze mną. Wiesz o tym.
- Dla mnie to jest ważne, kochanie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl