[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bardzo kształtnymi usty. Była to po prostu zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo
trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swej starej i niemodnej sukni,
szła przez salon na ramieniu gospodarza domu wsparta, nieśmiała jakaś, prawie zlękniona, z
niepokojem oglądająca się na postępujące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia powstawszy z kanapy i
szeleszcząc suknią okryła bogatym i błyszczącym haftem wprowadzała ją do grona najpoważniejszych
kobiet, ze zmieszanego jej spojrzenia, roztargnionego uśmiechu i wahających się, lękliwych ruchów
poznać można było, że od wszelkich towarzyskich zebrań bardzo odwykła, a z odległych wspomnień
wiedząc dobrze, jak wśród nich znajdować się należy, trwożyła się ciągle, aby czegoś niewłaściwego i
nieprzyzwoitego nie popełnić. Drżała trochę i śpiesznie oddychała siadając obok wytwornej i wyniosłej
pani Andrzejowej, która jednak dość przyjaznie, choć zawsze trochę z wysoka, oświadczała jej swoje
przyjemne zdziwienie nad tyn1, że na koniec spotkać ją mogła, ją, która od tak dawna nie ukazuje się
nigdzie. Ośmielona trochę, jednak przyciszonym jeszcze głosem odpowiedziała:
- Pan Benedykt był tak łaskaw, że zapraszał mię razy kilka i sam, i przez Justynkę, którą do mnie
przysyłał. A jakżebym ja takiemu dobrodziejowi odmówić mogła?
- Szwagier mój ma więc przyjemność widywać panią czasem?
Kirłowa splotła ręce okryte zbyt wielkimi i niezupełnie świeżymi rękawiczkami.
- O, mój Boże! - zawołała - a jakżebym ja sobie z gospodarstwem i interesami rady dać mogła bez
pomocy zacnego sąsiada? Teraz to już nic: nauczyłam się i przywykłam. Ale z początku byłabym
przepadła razem z dziećmi, gdyby pan Benedykt nie pomagał mi radami, a czasem i osobistym
dojrzeniem tego i owego...
Teraz, gdy w zapale mówić zaczęła głośno, w głosie jej parę razy zabrzmiały nuty grube, z
delikatnością kibici jej i ruchów dziwnie sprzeczne; użyła też paru wyrażeń wcale niewykwintnych.
- Jak Boga kocham - dokończyła - takiego dobrego człowieka, jak on, chyba na tym podłym świecie nie
ma...
Toteż na twarz pani Andrzejowej wybiło się trochę niesmaku, a u boku świekry swej siedząca
śliczniutka Klotylda szeroko oczy otworzyła i z trudnością powściągnęła latające po jej pąsowych ustach
uśmieszki. Gospodyni domu pośpieszyła wyrazić ubolewanie, że tak bliska sąsiadka przybyła dziś do jej
domu tak pózno. Kirłowa zmieszała się znowu, zgrabną swą kibić pochyliła w trochę niezgrabnym
ukłonie i widocznie zdobywając się na śmiałość zbyt głośno odpowiedziała:
- A jakże ja, moja pani, mogę tak w każdej chwili zostawiać w domu dzieci? Troje starszych odważyłam
się wziąść z sobą, bo myślałam, że mi państwo tego za złe nie wezmiecie; ale dwoje młodszych nie
mogłam przecież na rękach sług zostawić i musiałam czekać przyjścia Maksymowej, która je
wyniańczyła i taką jest poczciwą babą, że byle tylko posłać po nią, zaraz przychodzi... Z małymi
dziećmi to jak ze szkłem ostrożności trzeba... ale moja babula Maksymowa dobrze ich tam dopilnuje...
Za plecami świekry swej Klotylda wpychała koronki chusteczki w parskające śmiechem usta; pani
Andrzejowa jak grób umilkła; pani Emilia podniosła rękę do czoła i gardła, jakby w tej chwili dostawać
zaczynała migreny i globusu. Jedna z tych pań, które ciągle ciche uwagi nad wszystkim czyniły,
szepnęła do drugiej:
- Jak ta Kirłowa zgrubiała i sprościała; o moja pani! a jaka z niej przed zamążpójściem śliczna panienka
była!... Różycówna z domu przecież!
Kirło biegł z ganku na powitanie żony. Po prostu biegł. Przybiegłszy pochwycił obie jej ręce i okrył je
najczulszymi pocałunkami. Twarz jego silnie zarumieniona od trunków takie wyrażała zadowolenie, że
aż mu oczy zwilgotniały.
- Jak to dobrze, jak to dobrze, że choć raz w świat się wybrałaś! - wołał, a potem zwrócił się do
otaczających: - Moja Marynia to taka domatorka, że ją od gospodarstwa i dzieci ani wyciągnąć ...
Ona, z podniesionym ku niemu wzrokiem, serdecznie też ręce mu uścisnęła.
- A dawno państwo nie widzieliście się z sobą?- żartobliwie ktoś ze strony zagadnął.
- A z tydzień już będzie, jak w domu nie byłem! - z zupełną swobodą odparł Kirło.
- Mąż mój ma już taki charakter, że potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu; ja go więc we wszystkim
z największą ochotą wyręczam - pośpiesznie dodała Kirłowa.
Kirło szedł witać dzieci. Dwaj chłopcy, w gimnazjalnych bluzach i przerazliwie stukającym obuwiu, z
wiszącymi u boków czerwonymi rękami, przyparli się do fortepianu i wytrzeszczonym wzrokiem na
wszystkich i wszystko patrzali. Dziewczynkę Justyna przywiodła do grona panien i obok kilku podlotków
umieściła. Niezupełnie jeszcze długa suknia z białego muślinu, różową wstążką przepasana, śliczną
musiała wydawać się w domu i matce, i córce; tu jednak obok bombiastych i z mnóstwa fatałaszek
złożonych strojów młodszych panien Darzeckich i żółtawej, na bladaczkę widocznie chorej córki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]