[ Pobierz całość w formacie PDF ]

młody człowieku!
Straciłem głowę do tego stopnia, że zacząłem coś bąkać bez ładu i składu... Opowiedziałem mu znów o
talizmanie, o świątyni, Czarnej Zmierci... o Synach Nieba...
Dyrektor instytutu słuchał niechętnie. Widziałem, że ma dość tego wszystkiego.
 Niech pan wreszcie da spokój tym bredniom!  zagrzmiał i oburzony podniósł się z miejsca.  Patrzcie go,
z pokolenia w pokolenie przekazywano przedmiot z nowoczesnego tworzywa! To wykluczone! Wykluczone! A
pan, człowiek wykształcony, nie wstydzi się powoływać na brednie jakiegoś dzikiego, przesądnego chłopaka!
Skąd pan ma pewność, ile lat nosił jego ojciec ten talizman? Może rok albo dwa! A synowi opowiedział bajkę po
to, żeby
chłopak nie zgubił tej zabawki. To wszystko! Znam dość dobrze tamte strony, na każdym kroku spotyka się tam
legendy i podania. Ani jedno drzewo nie rośnie u nich zwyczajnie, lecz wyrasta albo z czyichś włosów, albo z pa-
znokci. Legendy zaś o Synach Nieba słyszy się niemal we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Tak, młodzieńcze!
 A świątynia? A Czarna Zmierć?  zapytałem zrozpaczony, czując, że tracę grunt pod nogami. Archeolog
parsknął wściekle.
 Pokłady rud uranowych spotyka się w różnych miejscach globu  ryknął.  Jeśli pan tego nie rozumie... A
zresztą, proszę zabrać swoje eksponaciki. Nie mają one nic wspólnego z żadnymi Synami Nieba... Chyba że za
Synów Nieba uważa pan Anglików... lub Amerykanów... otóż to, Amerykanów, młody człowieku!
Ze złością patrzył na mnie, kiedy zbierałem moje  eksponaciki". Sądzę, że uważał mnie za kompletnego krety-
na. Pożegnałem się niezręcznie i wyszedłem z gabinetu, czując na sobie jego pełne wzgardy spojrzenie.
3
Aatwo można zrozumieć, jaki nastrój ogarnął mnie po tej rozmowie. Argumenty rozgniewanego archeologa nie
były przecież pozbawione podstaw. Istotnie, czy mogłem zaręczyć, że przesądna wyobraznia Szerpów nie utkała
legendy dokoła jakiegoś współczesnego przedmiotu? Skąd wiadomo, w jakich okolicznościach płytka znalazła się
w rękach ojca Anga? A jeżeli... na tę myśl zrobiło mi się nieswojo... a jeżeli wszystko się zaczęło od tajemniczego
sahiba, który wyruszył z ojcem Anga do świątyni i również padł ofiarą Czarnej Zmierci? Może wtedy właśnie
płytka znalazła się w rodzinie Szerpów? Przecież nie miałem żadnych ścisłych informacji... Musiałem wyciągać
każde słowo z Anga, a inni Szerpowie w ogóle nic nie mówili. Jeśli ową ,,tajemnicą rodu" jest zagadkowa śmierć
Euro
pejczyka, który chciał się przedostać do niedostępnej świątyni, śmierć, którą dla bezpieczeństwa rodziny trzeba
było otoczyć nieprzeniknioną zasłoną tajemnicy i milczenia? A świątynia... lub mówiąc ściślej, po prostu kołpak
nad wylotem pokładu rudy uranowej  mogli go przecież zbudować Amerykanie lub Europejczycy, którzy
przebywali w tamtych stronach całkiem niedawno.
Z jaką nie ukrywaną pogardą odnosił się do mnie  wszechwiedzący starzec"! W jego oczach jestem zapewne
naiwnym prostaczkiem, który przyjął za dobrą monetę brednie przesądnego chłopca. No cóż  Ang był rzeczy-
wiście trochę mistykiem i ulegał zabobonom... Więc i Mil-ford, mądry sceptyk Milford, człowiek z 'takim doświad-
czeniem i z takim instynktem dziennikarskim, omylił się, zginął w pogoni za urojeniem, za jakimiś kawałkami masy
plastycznej? Ta myśl sprawia ból  ale co począć, jeśli
taka jest prawda?
Nie, po stokroć nie! Nie mogłem poprzestać na tej wersji. Niech mnie uważają za idiotę, wariata, awanturnika 
za kogo chcą! Niech patrzą na mnie z pogardą i niedowierzaniem. Będę próbować wszędzie, aż dowiem się
wszystkiego, czego się tylko można dowiedzieć.
Od kogo zacząć? Nie mam po co chodzić do archeologów. Grozny starzec dobrze zna swoje rzemiosło i od tej
strony nic się nie da zrobić. Trzeba poszukać innych dróg. Ale kto może mi pomóc? Historycy? Etnografowie?
Geologowie?
Postanowiłem zacząć od etnologów. Ale i tu oczekiwał mnie zawód. Plemionami zamieszkującymi Himalaje, a
tym bardziej małym ludem Szerpów, zajmowało się tylko kilku specjalistów. Jeden z nich niedawno umarł, drugi
wyjechał na dłuższą ekspedycję naukową. Pokazałem płytki i przyrząd uczonemu, który zajmował się kulturą
chińską, a szczególnie tybetańską. Pokręcił je w rękach, obejrzał przyrząd i bezapelacyjnie orzekł, że jego
zdaniem przedmioty te są wyrobami współczesnymi.
 A nawet nowoczesnymi, z ostatnich lat!  dodał. 
Nie spotykałem jeszcze takich tworzyw sztucznych. Być może jest to produkcja amerykańska.
Jakby się zmówił z archeologiem! Zmartwiłem się ogromnie. Ale po namyśle postanowiłem pójść do chemików,
by uzyskać ostateczną opinię co do rodzaju tworzyw i wyjaśnić, jak mogły znalezć się w Himalajach.
Postanowiłem zatelefonować do któregoś ze specjalistów. Lecz kiedy przerzucałem strony notatnika, natknąłem
się na numer telefonu Sołowiowa.
Wyszedłem na korytarz i zadzwoniłem do niego. Byłem bardzo zdenerwowany  aż mi w gardle zaschło. Może
dlatego, że zdawałem sobie sprawę z jednej rzeczy: jeśli Sołowiow, człowiek życzliwy, subtelny i mądry, również
będzie zdania, że moja sprawa nie zasługuje na uwagę, trzeba będzie wyrzec się dalszych starań. A może dener-
wowałem się, czując podświadomie, że ten człowiek odegra ważną rolę w moim życiu.
Sołowiow nie zawiódł moich oczekiwań. Pamiętał o mnie, a nawet jak gdyby ucieszył się z telefonu i umówił na
godzinę piątą. By zrozumieć, z jakim szczerym i głębokim zainteresowaniem odniósł się do mojej opowieści,
wystarczy powiedzieć, że rozstaliśmy się dopiero po północy. Rozmawialiśmy długo w obserwatorium,
spacerowaliśmy po ulicach, zjedliśmy kolację w restauracji, siedzieliśmy na skwerze, potem byliśmy u niego w
domu, w jego gabinecie  i nie mogliśmy się nagadać do syta. Oczywiście, opowiedziałem Sołowiowowi całą
historię z wszystkimi szczegółami i bardziej szczerze niż Maszy  dlatego, że dużo przemyślałem na nowo w
owych dniach, jak również dlatego, że nie widziałem oznak lęku i niedowierzania, jak to było z Maszą, lecz gorące
zainteresowanie, a nawet zachwyt. W ogóle nie wyobrażam sobie, że mógłbym cokolwiek zrobić w tej sprawie,
gdyby nie energiczne poparcie Sołowiowa i jego niezmordowane starania. Mieliśmy przecież tylu przeciwników 
i trudno się temu dziwić.
Przede wszystkim Sołowiow bardzo poważnie ustosunkował się do całej sprawy. Szczegółowo wypytywał mnie
o legendę, o świątynię i kotlinę na górze. Z jego pytań
zorientowałem się, że potraktował hipotezę Milforda jako tymczasową hipotezę roboczą. W każdym razie nie
odrzucił jej bezapelacyjnie.
Następnie zaczął badać płytki. Rzuciwszy okiem na talizman Anga, gwizdnął przeciągle.
 Niech pan popatrzy na ten rysunek!  powiedział.
 Tak, wiem, to schemat Układu Słonecznego  odpowiedziałem.
 Nie o to chodzi!  rzekł z ożywieniem.  Podobnie jak Milford, uważam za rzecz niezwykle dziwną, że
talizmanem w rodzinie Szerpów stała się właśnie płytka przedstawiająca Układ Słoneczny. Tym bardziej że
wykonana jest z jakiegoś osobliwego sztucznego tworzywa! Archeologowie i etnografowie wydali z punktu
widzenia swojej nauki całkiem słuszny sąd, ale była to ocena wąska i uproszczona. Mówili tylko jako specjaliści w
swoim zakresie. Pan rozumie  rzecz polega nie tylko na tym, że mamy przed sobą rysunek wyryty nie znanym
sposobem na niezwykłej płytce. Są tu jeszcze inne zagadkowe szczegóły. Niech pan popatrzy  przecież widać
tu nie tylko planety, lecz również ich księżyce. Czy zwrócił pan uwagę na to. że Jowisz ma tu dwanaście
księżyców, a Mars tylko jeden? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl