[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joshua pomógł Melissię położyć Sama do łóżka,
po czym, zamiast zostawić Sarę u Sinclairów, poszedł
po nią, wiedząc, że jest bardzo niespokojna.
Teraz Joshua pocałował Sarę w miękki policzek
i powoli wstał, ale zanim to zrobił, przez dłuższą
chwilę zatrzymał spojrzenie na Melissię.
Szybko odwróciła wzrok, nie mogąc wytrzymać
głębokiej boleści, widocznej na jego twarzy. Miało się
wrażenie, iż wypadek postarzył go dziesięć lat.
- Saro, króliczku, chcesz zobaczyć brata, zanim
położę cię do łóżka? - spytała Melissa po dłuższej
chwili.
Oczy Sary zapłonęły.
- Obiecuję, że go nie zbudzę.
- Nie musisz się o to martwić, córeczko - powiedział
Joshua. - Pan doktór dał mu coś na sen.
W chwilę pózniej wszyscy troje stanęli obok łóżka
w pokoju Sama.
Sam leżał na plecach, śmiertelną bladość twarzy
pogłębiała jeszcze biel poduszki. Głowę miał oban
dażowaną, a złamana ręka, usztywniona opatrunkiem
ze szklanego włókna, leżała na brzuchu.
Melissa spojrzała z bliska na Sama i znowu musiała
walczyć z napływającymi łzami. Leżał taki bezbronny,
kruchy, słodki...
Wyrwał się jej zdławiony okrzyk. Nie patrzyła na
Joshue, wiedziała, że szarpią nim te sam uczucia, te
same myśli. Przyciągnęła bliżej Sarę, która stała
pomiędzy nimi.
- Czy jesteś pewna, że on... nie jest w niebie?
- szepnęła Sara, miękko układając głowę na jej udzie.
Joshua odchrzÄ…knÄ…Å‚.
- Spójrz na jego klatkę piersiową, córeczko. Zo
bacz, jak wznosi się i opada. To znaczy, że Sam
oddycha.
Oczy Sary zrobiły się wielkie.
- WidzÄ™ tatusiu, widzÄ™.
- Niedługo wydobrzeje - powiedział Joshua.
Mimo że słowa zabrzmiały stanowczo, Melissa
usłyszała w nich nutę niepewności. Właśnie otworzyła
usta, żeby dodać mu otuchy, kiedy odezwał się znowu,
tym razem wprost do niej.
- Czy nie mam racji, Lisso?
Słysząc skróconą wersję swojego imienia, poczuła,
że serce jej zadrżało. Nie odważyła się odwzajemnić
spojrzenia.
- Na pewno masz. Za kilka dni Sam będzie zdrów
jak rydz - odparła, wciąż patrząc na chłopca.
- Tato, czy ty go zbijesz za to, że próbował latać?
Pytanie było poważne, mimo to Joshua nagle się
uśmiechnął.
- Nie, ale zamierzam z nim porozmawiać.
- To dobrze, że nie - powiedziała. Loczki rozsypały
jej się w smutnym nieładzie. - Próbowałam mu
wytłumaczyć, że tylko ptaszki latają, ale mnie nie
słuchał.
- Jestem pewien, że tak właśnie było, córeczko.
Oboje wiemy jednak, że twój brat jest uparciuchem.
- Chcę go pocałować na dobranoc. Można?
Joshua spojrzał na Melissę, w milczeniu pytając
o pozwolenie. Tym razem ona odpowiedziała.
- Oczywiście.
- Tylko delikatnie, córeczko - ostrzegł Joshua,
kiedy Sara pochyliła się nad bratem i musnęła wargami
jego policzek.
- Kocham cię, Sammy - szepnęła.
Właśnie gdy Sara uniosła głowę i cofnęła się, znów
stając przy Joshui, Sam zamrugał i otworzył oczy.
Jego spojrzenie padło prosto na Melissę.
- Lissa.
Wątły okrzyk pełen ulgi ugodził Melissę w serce.
Pomyślała, że chyba nie wytrzyma.
- Jestem tu, kochanie - powiedziała, przytulając
wierzch dłoni do policzka chłopca i delikatnie go
gładząc. - Jestem przy tobie.
Jeszcze zanim cofnęła rękę, malec znowu zapadł
w sen.
- Jest taki... taki mały... taki bezradny... - Joshua
przerwał, jakby nie był w stanie mówić dalej.
Melissa odwróciła się i spojrzała w niebieskie oczy,
teraz ciemne od łez. O Boże, pomyślała, szybko
spuszczając głowę. Nie wytrzymam. Nie wytrzymam
tego widoku. Skoncentrowała wszystkie siły, żeby nie
zarzucić mu ramion na szyję i nie ukołysać na piersi,
tak jak przed chwilą pieściła Sarę i jak pragnęła
pieścić Sama.
Joshua kaszlnął i powiedział szorstko:
- Chciałbym położyć Sarę do łóżka.
- Dobrze. Ja posiędzę z Samem jeszcze chwilę.
- Melissa odwróciła się do Sary, chowającej się
w objęciach taty, i lekko dotknęła wargami czerwonego
policzka dziecka, wciąż mając świadomość, z jakim
trudem oddycha Joshua. - Dobranoc, króliczku.
Kocham ciÄ™.
- Ja też cię kocham, Lisso.
Po kwadransię, przekonawszy się, że Sam śpi całkiem
spokojnie i na pewno nie grozi mu rozbudzenie,
Melissa zamknęła za sobą drzwi i poszła do służbówki.
Chociaż światło nie było zapalone, dostrzegła
mężczyznę, który stał na tle drzwi do ogrodu, z rękami
w kieszeniach. Księżyc zalewał pokój swoim blaskiem,
otaczajÄ…c JoshuÄ™ eterycznÄ… auerolÄ….
Zatrzymała się w drzwiach i przez chwilę przyglądała
siÄ™ jego sztywno wyprostowanym plecom.
Joshua, jakby czując, że nie jest sam, odwrócił się.
- Zpi?
Podeszła do niego, śmiejąc się.
- Jak dziecko.
- To smutne, ale zupełnie się nie nadaję do
pielęgnowania chorych.
- Nie ma się czego wstydzić. Większość mężczyzn
siÄ™ nie nadaje.
- Przy Gwen robiłem, co mogłem - dodał gwał
townie, jakby chciał zrzucić ten ciężar z piersi.
- Nigdy w to nie wątpiłam.
- Gdyby nie ty...
Przerwała mu ruchem ręki.
- Na pewno poradziłbyś sobie. Również co do
tego nie mam wątpliwości. - Mówiła cicho i pewnie.
- Ale mimo wszystko cieszę się, że tam byłam.
- Jesteś urodzoną pielęgniarką, wiesz o tym.
- Tak mi mówiono.
- Brakuje ci tego, prawda?
- Dlaczego to mówisz? - spytała ostrożnie.
- Widziałem w twoich oczach - odparł tępo. - Kiedy
byliśmy w szpitalu.
Poczuła, jakby ktoś nagle położył jej zimną rękę na
brzuchu. Znowu, pomyślała. Joshua znowu poruszał
temat jej odejścia.
Chociaż w gardle miała bolesną suchość, udało jej
się zapytać:
- Czy... to jest dalszy ciąg rozmowy z popołudnia?
Wiem, że sugerowałeś mi, żebym odeszła, ale... - Tym
razem jej załamał się głos.
Joshua błyskawicznie pokonał szerokość pokoju.
Stanął tuż przy niej. Wpatrywali się w siębie przez
nieskończenie długą chwilę. Wydawało się, że powietrze
między nimi drga.
Nagle Joshua wyciągnął rękę i zaczął trzeć głowę.
Nastrój chwili prysł.
- Dobrze się czujesz? - spytała, przypominając
sobie, co mówił Tom Wingate o jego napadach bólu
głowy.
- Nie - powiedział, zachłannie nabierając powietrza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]