[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Myślę, że jest to sprawa indywidualna -
wyjaśnił starzec. - U mnie zaczęło się to w wieku
czterdziestu-iluśtam lat. Nie pamiętam dobrze ilu,
ale dokładnie wiem, gdzie mnie to dopadło... w
sklepiku Davisa. Znasz to miejsce, prawda?
Clive skinął głową.
Ojciec, ilekroć byli u dziadków, zawsze zabierał
tam jego i Patty na lody. Tata nazywał to
Potrójnym Wanczetrusk, ponieważ zamówienie
zawsze było takie samo: dla ojca lody waniliowe,
dla Patty czekoladowe, dla Clive'a truskawkowe.
I nieodmiennie ojciec siedział między nimi i
czytał, a oni pochłaniali lodowato zimne
słodycze. Patty miała rację twierdząc, że gdy
ojciec czyta, można płatać najbardziej
zwariowane figle, co zresztą miało miejsce
prawie cały czas, ale kiedy już odkładał książkę i
rozglądał się, należało siedzieć jak trusia i
wykazywać się dobrymi manierami; w
przeciwnym razie łatwo było zarobić zdrowego
klapsa.
- Wstąpiłem do sklepu Davisa - powiedział
dziadek, wbił wzrok w niebo i zaczął studiować
chmurę, która przypominała kształtem szybko
poruszającego się po wiosennym niebie żołnierza
grającego na trąbce. - Chciałem twojej babci
kupić lekarstwo na artretyzm. Przez cały tydzień
lało i kości bolały ją jak wszyscy diabli.
Natychmiast zauważyłem, że zmieniono wystrój
wnętrza. Trudno zresztą było nie zauważyć.
Nowe dekoracje zajęły całe boczne przejście.
Wisiały tam maski, wycinanki z kartonu
przedstawiające czarne koty, wiedzmy na
miotłach i inne tego rodzaju rzeczy. Dostrzegłem
również kartonowe dynie. Dostarczano je w
opakowaniach z dołączonymi pelerynkami.
Pomysł zasadzał się na tym, że dzieciak wyciągał
dynię z pudełka, a jego mama miała przez całe
popołudnie spokój, gdyż jej pociecha najpierw tę
dynię kolorowała, a pózniej szła się nią bawić na
podwórku. Po pomalowaniu dyni można ją było
zawiesić przy drzwiach domu albo, jeśli rodzina
była zbyt biedna, żeby kupić dzieciakowi maskę
w sklepie, lub za głupia, by pomóc mu wykonać
kostium z tego, co było w domu, przyczepiało się
pelerynkę do dyni i już dziecko, kiedy nadchodził
wieczór Halloween, miało gotowy strój. Wiele
dzieciaków chodziło w takich właśnie
przebraniach kupowanych w sklepie Davisa. No i
oczywiście można tam było dostać słodycze.
Obok dystrybutora z wodą sodową znajdował się
kontuar z tanimi słodyczami. Pewnie go
widziałeś...
Clive uśmiechnął się. Jasne, że widział.
- ...ale ten był inny. Słodycze sprzedawano nie na
sztuki, ale w całych zestawach. Każda paczka
zawierała landrynki, rozpuszczalną gumę do
żucia, słodką, prażoną kukurydzę, puszki z
bezalkoholowym korzennym piwem i sznury
lukrecji.
W pierwszej chwili pomyślałem, że staremu
Davisowi - istniał inny jeszcze Davis, ojciec tego
Davisa, którego znasz; to on chyba w tysiąc
dziewięćset dziesiątym właśnie otworzył sklep i
w tamtych latach go prowadził - poprzestawiały
się w łepetynie klepki. Jasny gwint, pomyślałem,
jeszcze nawet lato się nie skończyło, a on już
wystawia trick-or-treat 1. Chciałem podejść do
lady, za którą wypisywał jakieś rachunki,
i powiedzieć mu na ten temat kilka słów, ale coś
mnie wstrzymało, coś zawołało pod czaszką:
"Zaczekaj chwileczkę George... to tobie się
klepki w łepetynie poprzestawiały". I nie było to
wcale dalekie od prawdy, Clivey, ponieważ łato
dawno już minęło i wiedziałem o tym równie
dobrze jak o tym, że teraz tu stoimy. Widzisz,
chcę, żebyś to właśnie zrozumiał. Przecież ja
wiedziałem.
Czyż nie poszukiwałem już w miasteczku
chętnych do zbierania jabłek? Czyż nie wysłałem
już do Kanady pięciuset ulotek reklamowych z
formularzami zamówień? I czyż nie
interesowałem się już Timem Warburtonem,
facetem, który w poszukiwaniu pracy
zawędrował do nas z Schenectady? Miał coś w
sobie, sprawiał wrażenie uczciwego i myślałem,
że będzie dobrym nadzorcą podczas zbiorów.
Czyż lada dzień nie zamierzałem zaproponować
mu pracy, i czyż on sam nie wiedział, że mam
zamiar go zatrudnić? Przecież już nawet
elegancko się ostrzygł! Powiedziałem do siebie:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]