[ Pobierz całość w formacie PDF ]
plażą natomiast było samo błoto. Wpatrywałam się w ten urozmaicony teren, nic mogąc
zrozumieć, co też takiego mogło mi wpaść w oko, bo przecież nie wygryziony obcas, do którego
już się przyzwyczaiłam. Badałam wzrokiem kawałek po kawałku, aż wreszcie pojęłam i wręcz
zabrakło mi tchu.
W błocie tkwił płaski, duży kamień, odrobinę wystający i zadziwiająco czysty. Na tym
kamieniu, wyraznie i dokładnie, odciśnięty był ślad zelówki, uprzednio średnio zabłoconej.
Czarny, jeszcze nieco wilgotny ślad, zaczynający już wysychać... Oczyma duszy ujrzałam arkusz
białego brystolu na stole i odciśnięty na nim identyczny ślad, nieco jaśniejszy, bardziej szary, ale
tak samo wyrazny...
Nic wierząc własnym oczom przykucnęłam przy kamieniu i obejrzałam ślad z bliska, z
nadzwyczajną dokładnością. Nie było miejsca na wątpliwości, dostateczną ilość razy
własnoręcznie rysowałam ten wzorek, zamazując go na czarno, żeby teraz mieć pewność. To
była zelówka włamywacza, tego samego, który wdarł się do piwnicy państwa Maciejaków!
Zniadanie mi wystygło, bo dość dużo czasu spędziłam przy płaskim kamieniu, usiłując w
jakiś sposób przenieść ślad na coś, co mogłabym zabrać ze sobą. Kamień był wielki i nie dał się
wydłubać. Tkaniny męża poszły już w świat, miałam olbrzymie szansę spotkać własny wzór w
byle którym sklepie GS-u w okolicach Trójmiasta. Za wszelką cenę chciałam porównać ślad na
kamieniu z zelówką na wzorze, żeby ostatecznie pozbyć się niewiary w swoją pamięć wzrokową.
Dokonałam w końcu zamierzonego dzieła, posługując się wypalonymi zapałkami i
opakowaniem od papierosów, po południu zaś cała rzecz była załatwiona. Nie musiałam nawet
kupować tej tafty, porównałam sobie w sklepie. Bezwzględnie był to ten sam wzór!
Nadeszła chwila, kiedy należało posłużyć się z kolei umysłem. Zlad włamywacza to już
było coś! Głupawa afera państwa Maciejaków wlokła się za mną aż do Sopotu, a duch pana
Palanowskiego straszył pod wierzbą. Wydawało się to nawet dość logiczne, w Warszawie kogoś
tam nie złapano, zaginęły brylanty, pułkownik popędził mi kota, zażądałam od Marka, żeby coś z
tym fantem zrobił, Marek jest tu, pilnuje dziwy, dziwa pilnuje wierzby, w okolicach wierzby zaś
lata włamywacz, który miał wszelkie szansę zawładnąć brylantami. Koło się zamknęło. Możliwe,
że to na niego właśnie czekała wieczorem na pochyłym pniu...
Trzymanie tego wszystkiego w tajemnicy przede mną również można było na upartego
uzasadnić. Nie wiadomo, co się może zdarzyć, nie daj Boże brylanty zginą ponownie, względnie
zginie coś innego, mnie już w tym nie ma, nic nie wiem, stoję na uboczu w charakterze tępego
tumana i o nic mnie posądzać nie można. Nikt mnie w nic nie wrobi. Owszem, takie tłumaczenie
miało pewien sens, mnie jednakże zupełnie nic przemawiało do przekonania. Pomijając już inne
drobnostki i tak się sama wplątałam tropiąc Marka, pilnując dziwy i plącząc się wokół
podejrzanego drzewa. Tym bardziej można było posądzać mnie o najgorsze. Gdybym zaś została
przez niego uprzedzona, że mam się trzymać z daleka i czekać cierpliwie, czekałabym cierpliwie,
nie zbliżając się do niepożądanych miejsc i niepewnych jednostek.
W trakcie dalszych czynności śledczych, od których w tej sytuacji nie powstrzymałaby
mnie żadna ludzka siła, przyszło mi do głowy jeszcze parę rzeczy. Mógł to być istotnie zbieg
okoliczności, Marek mógł cały czas łapać owego włamywacza, dziwa zaś wpadła w to wszystko
jak śliwka w kompot, zupełnie przypadkowo, wyłącznie przez swoje natręctwo. Przydała mu się
jako parawan, między innymi po to, żeby mnie zmącić. Mogło to też nie mieć nic wspólnego z
brylantami, a dotyczyć raczej owego szefa, który się mgliście pętał po przemytniczej imprezie.
Mogło być jeszcze inaczej, w ogóle nie wiadomo jak, tym bardziej więc musiałam trzymać rękę
na pulsie wydarzeń.
Puls wydarzeń dostarczał mi szalonych ilości świeżego powietrza. Harpia popadła nagle
w osobliwą pedanterię i promenowała samochodem po leśnej alei tam i z powrotem, dzień w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]